Dwucyfrowa wygrana w ekstraklasie? To wyczyn nie lada! Jest mało prawdopodobne, by udało się kiedykolwiek go powtórzyć. 11:1 z Szombierkami chyba na zawsze pozostanie klubowym rekordem.
Niedzielne przedpołudnie 27 sierpnia roku 1950 nie zapowiadało się dla sympatyków Lecha jakoś szczególnie. Nikt z nich też nie przypuszczał, iż dzień ten zapisze się tak niezwykle w dziejach klubu. Wprawdzie oczekiwania mediów i samych kibiców były jasno określone – Kolejorz miał kontynuować passę ligowych zwycięstw i próbować walczyć o mistrzostwo Polski. Jednak strata aż 6 punktów do prowadzącej Wisły Kraków i dopiero szóste miejsce w ligowej tabeli czyniły te oczekiwania mało realnymi. Poznaniacy rundę rewanżową rozpoczęli znakomicie i w sierpniu byli niepokonanymi w ekstraklasie, co automatycznie czyniło ich faworytem w kolejnym ligowym występie.
Do Poznania zjeżdżał zespół bytomskich Szombierek, nazywany wówczas Górnikiem, bo do takiego zrzeszenia właśnie należał. Według tej zrzeszeniowej nomenklatury, obowiązującej od maja 1949 roku, gospodarze nosili nazwę Zrzeszenie Sportowe Kolejarz, która obowiązywała aż do stycznia 1957 roku. Później już na zawsze był tylko Lech, a swoistą pamiątką po tym czasie pozostał okrzyk w poznańskiej gwarze: Kolejorz, doskonale znany do dziś w całej Polsce!
Szombierki w lidze należały do trudnych i niezbyt wygodnych rywali, ale mecze z ich udziałem nie przyciągały na stadiony rzeszy kibiców. Dla Kolejorza byli jednak szczęśliwym przeciwnikiem, co potwierdzał choćby mecz z pierwszej rundy pewnie wygrany 2:1, a także wcześniejsze efektowne zwycięstwa w Poznaniu, zarówno w lidze jak i w eliminacjach pierwszoligowych.
Na dębieckim boisku zjawiło się ledwie 6 tysięcy widzów, najmniej w sezonie. Średnia domowa frekwencja w roku 1950 wyniosła blisko 9 tysięcy. Co było tego przyczyną? Być może mało atrakcyjny rywal, a z pewnością i czas rozgrywania meczu.
Pogoda nie mogła odstraszyć kibiców, bo od samego rana było słonecznie i niemal bezwietrznie. Godzina rozpoczęcia meczu – 10.00, dziś niewyobrażalna dla piłkarskich spotkań, była wówczas normą. Takie metody odciągania społeczeństwa od niedzielnej mszy św. stosowała komunistyczna władza. Wiernym kochającym futbol pozostawały więc poranne lub wieczorne msze, co dla większości z nich było wielkim wyzwaniem.
Sprzyjająca aura z kolei powodowała rodzinne niesnaski i kłótnie z innego powodu. Poznanianki koniecznie chciały ostatnią wakacyjną niedzielę wykorzystać na wspólny wyjazd za miasto z dziećmi i mężami. Panowie dla świętej zgody jechali ostatecznie z rodziną na działkę czy „nad wodę” do Puszczykowa lub Kiekrza, by mieć na kolejny tydzień nieco spokoju w domu, ale myślami byli zupełnie gdzie indziej.
Na Dębiec przybyli więc tylko najwierniejsi kibice i kawalerowie, wolni od domowych ustaleń i ograniczeń. Choć i oni nie spodziewali się powtórki sprzed 10 miesięcy, gdy w przedostatniej kolejce Kolejorz rozgromił przybyszów z Bytomia aż 8:0. Statystki jednak podpowiadały, iż znów może paść naprawdę wysoki rezultat, choć dla lechitów ważniejsze było samo zwycięstwo niż jego rozmiary.
Rok 1950 zaczął się dla obu zespołów znakomicie, długo właśnie Lech i Szombierki byli rewelacją ligi. Kolejorz pozostał nią do końca, wywalczając zasłużenie trzecie miejsce, a Ślązacy grając coraz słabiej ostatecznie zaznali goryczy spadku, wyprzedzeni w tabeli przez Legię jedynie różnicą bramek. Nigdy po wojnie warszawski klub nie był tak bliski degradacji, a dodatkowego smaczku sprawie dodał fakt, iż wojskowych uratował remis 1:1 w ostatniej kolejce z Lechem w Poznaniu. W Legii grali w tym czasie lechici – bramkarze Skromny i Paczkowski, a w ataku brylował Florek Wojciechowski. A może na łaskawość poznaniaków w tym spotkaniu wpłynęła obecność ich najlepszego strzelca – Teodora Anioły na tournee z Legią po Czechosłowacji? To jednak nazbyt daleko posunięta i wielce niesprawiedliwa sugestia. Inne źródła mówiły, że Kolejorz zwyczajnie „musiał” zremisować ten mecz, bo tak silne były naciski ze stolicy...
Dziś po latach nie sposób rozstrzygnąć wszystkich wątpliwości i wersji, ale z pewnością nie same umiejętności decydowały o spadku z I ligi. Czy w stolicy pamięta się o tym? Bo z pewnością w Bytomiu długo nie potrafili zapomnieć poznaniakom feralnego sezonu. Po piętnastu latach, już po powrocie do ekstraklasy, bytomianie w kwietniu 1965 roku w niezwykły sposób zemścili się na Legii. Mimo iż do 85 min. ligowego pojedynku przegrywali u siebie z wojskowymi 2:4, ostatecznie zwyciężyli 5:4 i w końcowej tabeli zajęli drugie miejsce, wyprzedzając o dwie lokaty właśnie Legię.
Wróćmy jednak do 15 kolejki z 1950 roku i meczu z Szombierkami. Rozjemcą spotkania był szczecinianin Kropicki, dość słabo prowadzący zawody. Na szczęście nie zdołał wpłynąć na wynik. Ów arbiter trochę na siłę próbował brylować na boisku, choć na zielonej murawie swoją prawdziwą wielkość pokazał zupełnie ktoś inny.
Odgórną decyzją władz sportowych z marca 1950 roku, mającą silne zabarwienie polityczne, narzucono wszystkim zrzeszeniom sportowym jedynie słuszną kolorystykę strojów, jakże różną od klubowej tradycji. W związku z tym piłkarze ZS Kolejarz wybiegli na boisko w bordowych koszulkach z niebieskim poprzecznym pasem i w granatowych spodenkach. Goście z kolei zagrali w ciemnoniebieskich bluzach z błękitnym pasem poprzecznym i w ciemnoceglastych spodenkach.
Poznaniacy wystąpili w najsilniejszym zestawieniu z Wróblewskim w bramce, defensorami Sobkowiakiem, Ryszardem Wojciechowskim i Słomą, pomocnikami Tarką i Czapczykiem oraz znakomicie tego dnia dysponowanym atakiem: Chudziak-Białas-Anioła-Gogolewski-Kołtuniak.
Goście zagrali w składzie: bramkarz Jung zmieniony w 71 min. przez Kulawika – Czernik, Czypionka, Burda, Banisz – Krauze, Pająk, Jerominek – Gaweł, Krasówka i Renk.
Pierwsze 45 minut nie zapowiadało niczego szczególnego, a już na pewno nie gradu bramek. Szombierki, póki starczało sił, skutecznie przeciwstawiały się atakom gospodarzy. Poznańscy obrońcy nie dopuszczali do groźnych sytuacji pod swoją bramką, a kadrowicz z Bytomia – Jerzy Krasówka doskonale pilnowany, co rusz rozkładał bezradnie ręce i poprawiał nerwowo getry. Swoje za to robili napastnicy Kolejorza. W 12 minucie Janusz Gogolewski kapitalnym strzałem wykończył akcję całego zespołu, a dwie minuty później Teodor Anioła po raz pierwszy wpisał się na listę strzelców wykorzystując błąd Huberta Banisza. Wówczas podrażnieni wydarzeniami na boisku bytomianie stworzyli kilka niezłych akcji, a jedną z nich celnym strzałem zakończył Pająk, wykorzystując dokładne podanie od Krasówki. Była 28. minuta meczu i obserwatorom wydawało się, że tak wyrównany pojedynek będzie trwać do końca. Inne zdanie na ten temat mieli szkoleniowcy Lecha – Antoni Böttcher i Franciszek Bródka, nakazując podopiecznym podkręcić tempo gry i jeszcze śmielej atakować bramkę rywala. Jak trenerzy kazali, tak piłkarze gospodarzy uczynili, ale dopiero w II połowie.
Krótko po przerwie goście zupełnie przestali grać, nie wytrzymali kondycyjnie. Wyszły na jaw ich braki techniczne i inne niedostatki w grze. Szczególnie rozczarował pasywny przez całe spotkanie Krasówka i cały blok obronny z Józefem Burdą na czele. Najlepszymi w Szombierkach okazali się za to obaj bramkarze. Ginter Jung wręcz dokonywał cudów broniąc mocne strzały spoza pola karnego i wygrywając wiele pojedynków sam na sam z poznańskimi snajperami. Jego ofiarna gra na niewiele się jednak zdała, bowiem od 55. minuty na boisku istniał wyłącznie Kolejorz. „Jedenastkę” podyktowaną za faul Stefana Czypionki na Gogolewskim pewnie wykorzystał Anioła. Dwie minuty później z kolei Gogolewski pięknym wolejem podwyższył na 4:1, a podającym był znakomicie tego dnia dysponowany Edmund Białas. Po kolejnych dwóch minutach i indywidualnej akcji Anioła celnie uderzył z ponad 20 metrów.
Goście zupełnie pogubili się i popełniali seryjnie dziecinne błędy. W 60. minucie Ryszard Czernik zbyt mocno podał do Junga, który ratując sytuację odbił piłkę przed siebie, a na to tylko czekał Anioła, zdobywając swoją czwartą bramkę. Dziesięć minut później po kombinacyjnej wymianie piłki Tadeusza Kołtuniaka z Gogolewskim, popularny „Nunuś” zaliczył pierwszego, ale nie ostatniego hat-tricka w pierwszej lidze. Dwa lata później z Aniołą „rozstrzelali” Lechię Gdańsk 6:0, ale żaden z nich nie zaliczył klasycznego hat-tricka, bo gole zdobywali naprzemiennie. Kolejne trzy bramki w jednym meczu Gogolewski zaliczył 21 czerwca 1962 roku w wyjazdowym meczu z Gwardią Warszawa (6:2), dzieląc po połowie bramkową zdobycz tym razem z Zygmuntem Maciejakiem. Ten pierwszy swój hat-trick zapamiętał jednak szczególnie, bo rzadko dziewiętnastolatek dokonuje takiego wyczynu.
Po golu na 7:1, gdy poznańska widownia zastanawiała się, kto tym razem pokona bramkarza Junga, ten zwyczajnie zszedł z boiska lekko kontuzjowany i mocno zapewne zniechęcony. Jego zastępca Kulawik, choć równie ofiarnie interweniował i starał się jak mógł, to i tak wpuścił w niespełna 20 minut kolejne cztery gole. Już w 72. minucie świetnie grający Kołtuniak przejął piłkę od Henryka Czapczyka, by po krótkim dryblingu na pełnej szybkości wbiec w pole karne i minąwszy obrońców oraz Kulawika strzelić z 5 m do pustej bramki. Na widowni rozległo się gromkie: „dziesięć, dziesięć”. Kibicom zamarzył się dwucyfrowy wynik, bo dotąd takowy Kolejorz uzyskiwał jedynie w eliminacjach o ekstraklasę pokonując 13:0 właśnie Szombierki, 14:2 Motor Białystok i jeszcze wyżej, bo 14:0 Ogniwo Siedlce. Wygrał także wysoko – 11:2 na wyjeździe ze Skrą Częstochowa.
Widownia coraz głośniej domagała się dziesiątej bramki i jej życzenie w 180 sekund zostało spełnione. Najpierw w 79. minucie potężną bombą popisał się Anioła, a lot piłki jedynie obserwował bezradny bramkarz gości. W 81. minucie szalejący Kołtuniak silnie dośrodkował w kierunku bramki, a piłkę niefortunnie próbował wybijać Augustyn Gaweł, zaliczając w ten sposób drugiego w sezonie samobójczego gola. Kolejorz nie poprzestawał na tym. Gdy w 86. minucie Mieczysław Chudziak świetnie uruchomił Kołtuniaka, który dograł do niezawodnego Anioły, błyskawicznie zmieniły się oczekiwania widowni. Było w tym momencie już 11:1, ale kibicom ciągle za mało! Chcieli, wręcz żądali, niczym w rzymskim amfiteatrze, absolutnego upokorzenia przyjezdnych. Tuzin goli miał dopiero zadowolić oszalałych z emocji kibiców. Dwoił się i troił Białas, któremu bardzo zależało na zdobyciu gola w tym meczu. Chrapkę na to miał też Mieczysław Chudziak. Z daleka uderzał na bramkę Kulawika Władysław Sobkowiak, jakby przeczuwając, że niedługo celnie trafi do bramki aż z 60 metrów, a stało się to 3 tygodnie później w meczu z Ruchem w Chorzowie.
Bliski strzelenia swej siódmej bramki tuż przed końcem meczu był Teodor Anioła, jednak fatalnie pudłując z 3 metrów pokazał, iż nie jest niezawodnym automatem do strzelania goli, a tylko człowiekiem. Niezbyt sprawiedliwie zachowała się część publiczności, gwiżdżąc i wyszydzając niefortunnego strzelca, zupełnie zapominając, że właśnie „Diabeł” i cała ekipa Kolejorza dokonali na ich oczach czegoś nadzwyczajnego i niepowtarzalnego w dziejach klubu. To przedziwne zachowanie części kibiców nie zepsuło wprawdzie radosnego święta w kolejowej ekipie, ale pokazało małość przeciętnego widza, która zresztą towarzyszy mu po dziś dzień.
W sezonie tym Teodor Anioła został po raz drugi z rzędu królem strzelców ekstraklasy, powtarzając swój wyczyn także w kolejnym, 1951 roku. Stał się pierwszym polskim ligowcem trzykrotnie z rzędu dzierżącym buławę najlepszego snajpera. Po nim zdołali to uczynić jedynie Włodzimierz Lubański w barwach Górnika Zabrze (lata 1966-69) i wiślak Kazimierz Kmiecik (lata 1978-80).
Także jego 6 goli w meczu z Szombierkami na zawsze zapisało się w annałach polskiego futbolu. To drugi rezultat wraz z Henrykiem Reymanem z Wisły Kraków i Ernestem Polem z Górnika Zabrze, po niezwykłym osiągnięciu Ernesta Wilimowskiego, który w spotkaniu Union-Touring Łódź (12:1) sam zdobył 10 bramek. Ale nie był to tylko mecz Teodora Anioły. Znakomicie zagrali także pozostali lechici, szczególnie napastnicy i pomocnicy. Z kolei bramkarz Roman Wróblewski wynudził się setnie, ale to on został najuważniejszym obserwatorem meczu, mógł bowiem ze spokojem przyglądać się, jak jego koledzy raz za razem pokonują golkiperów bytomskich.
Dwucyfrowy wynik z Szombierkami był dopiero siódmym tak wysokim rezultatem w pierwszoligowych rozgrywkach. Pięć dalszych tak efektownych wyników zanotowano na mistrzostwach Polski przed wojną, jeszcze zanim powołano do życia ekstraklasę. Co ciekawe, dwucyfrowe wyniki w historii polskiego futbolu osiągało tylko sześć klubów: Pogoń Lwów, Cracovia, Wisła Kraków, Ruch Chorzów, Lech i jako ostatnia warszawska Legia. Po wojnie takie rezultaty padały tylko trzykrotnie, po raz ostatni 19 sierpnia 1956 roku podczas meczu Legii Warszawa z Wisłą Kraków (12:0).
Mijają lata i dziś z perspektywy czasu widać wyraźnie, jak wielkim osiągnięciem był sierpniowy pogrom. Niewielu zostało wśród żywych naocznych świadków tamtego wydarzenia i tylko dwóch jego bezpośrednich bohaterów– Henryk Czapczyk i Janusz Gogolewski.
Kolejne pokolenia poznańskich kibiców wciąż czeka na poprawę tego niezwykłego rekordu. Znacznie jednak zmienił się futbol i nie ma już tak wielkich różnic klasy między rywalizującymi zespołami, by mogły padać hokejowe wyniki. A jednak sympatycy Kolejorza niepoprawnie marzą o tuzinie goli w bramce któregoś z ligowych rywali, najlepiej tego jednego jedynego... Wiadomo. Ale czy w ogóle jest to realne?
Bramki: Gogolewski (12), Anioła (14), Anioła (55 k), Gogolewski (57), Anioła (59), Anioła (60), Goglewski (70), Kołtuniak (72), Anioła (79), Gaweł (81 samobójcza), Anioła (86) - Pająk (28)
Lech: Wróblewski – Sobkowiak, R. Wojciechowski, Słoma – Czapczyk, Tarka – Chudziak, Białas, Anioła, Gogolewski, Kołtuniak
Szombierki: Jung (71. Kulawik) – Czernik, Czypionka, Burda, Banisz – Krauze, Pająk, Jerominek – Gaweł, Krasówka, Renk
sędzia: Kropicki (Szczecin)
widzów: 6.000
* Artykuł po raz pierwszy opublikowano w trzecim numerze Magazynu Kolejorz, oficjalnym czasopiśmie Lecha Poznań, w maju 2009 roku.
Fotografia z pierwszego rozegranego w 1950 meczu pomiędzy Lechem Poznań a Szombierkami Bytom. Odbyło się ono 2 kwietnia i zakończyło się zwycięstwem Kolejorza 2:1.
Next matches
Friday
29.11 godz.20:30Friday
06.12 godz.20:30Recommended
Subscribe