- Byłem zadowolony, że się załapałem do kadry na mistrzostwa. Miałem rywala, który był chyba najlepszym bramkarzem w Europie, więc nie mam pretensji o to, że nie grałem w reprezentacji – mówi Piotr Mowlik. W 1982 roku jako piłkarz Kolejorza pojechał na mundial do Hiszpanii.
Zadebiutował pan w kadrze już w 1974 roku, kilka miesięcy po mistrzostwach świata, na których Polska zdobyła brązowy medal. Był pan już wtedy brany pod uwagę, jeśli chodzi o powołanie na mundial, ale do Niemiec nie udało się pojechać.
- Byłem wtedy etatowym bramkarzem młodzieżowej reprezentacji Polski prowadzonej przez Andrzeja Strejlaua, w której mogli występować zawodnicy do lat 23. To była mocna kadra, w której grali Grzegorz Lato, Andrzej Szarmach, Antoni Szymanowski, Zdzisław Kapka, Kazimierz Kmiecik i Marek Kusto, którzy później na mundialu decydowali w dużej mierze o wynikach. Gdy graliśmy sparingi z pierwszą reprezentacją, to Janek Tomaszewski żartobliwie mówił: „Ja z wami nie gram, bo wynik jest znany".
W młodzieżowej reprezentacji młodzieżowej nie przegraliście żadnego meczu.
- W półfinale mistrzostw Europy do lat 23 w 1974 roku zmierzyliśmy się z NRD. Na wyjeździe zremisowaliśmy 0:0, a w rewanżu na ŁKS-ie było 2:2. Wcześniej niemal całą naszą kadrę trener Górski zabrał na sparing do Płocka, a gdybyśmy zagrali w pełnym składzie, to byśmy zwyciężyli z NRD i potem spotkalibyśmy się z Węgrami w finale, którzy wówczas gładko wygrali 4:1. Zajęliśmy trzecie miejsce, nie przegrywając żadnego meczu. Ja broniłem zawsze w młodzieżówce, a moim zmiennikiem był Andrzej Fischer, który później pojechał na mistrzostwa świata. Po przejściu do Lecha w 1977 roku miałem najlepszy okres w karierze, a mimo to na następne mistrzostwa rok później też nie pojechałem. Selekcjonerem był wtedy Jacek Gmoch, do którego ulubieńców nie należałem. Do kadry wróciłem za kadencji trenera Kuleszy.
Pracował pan z kilkoma selekcjonerami. Jakby pan ich porównał?
- Każdy z nich miał inny warsztat. Kazimierz Górski był świetnym psychologiem. Potrafił wysłuchać zawodników. Oczywiście miał swoje gwiazdy, choćby Kazimierza Deynę czy Włodzimierza Lubańskiego, ale też zaufał wchodzącej do drużyny młodzieży. Potrafił też temperować zawodników karami wewnętrznymi, jeśli na to zasłużyli. Piechniczek z kolei miał swój warsztat, dużo rozmawiał z doświadczonymi zawodnikami. To też pomogło scementować zespół. Pomiędzy tymi kadencjami reprezentację prowadził trener Kulesza. To był taki pedancik, bardzo dbał o szczegóły. Wszystko musiało być zaplanowane i poukładane co do minuty, wręcz sekundy. Wydaje mi się jednak, że ta dokładność doprowadziła do słynnej afery na Okęciu.
W trakcie kariery zagrał pan 21 meczów w kadrze, ale tylko trzy o stawkę. W 1976 na Igrzyskach Olimpijskich w Montrealu z NRD i kilka lat później w dwóch meczach eliminacyjnych do mistrzostw Świata w Hiszpanii. Obu z Maltą.
- Szczególnie ciekawy był wyjazdowy mecz z Maltą. Stadion przypominał trochę obiekt Olimpii na Golęcinie, a zamiast murawy graliśmy na samym piachu. Dlatego udawało im się sprawiać niespodzianki z dużo lepszymi zespołami. To był początek eliminacji i w drugiej połowie strzeliliśmy gola na 1:0, a potem podwyższyliśmy wynik. Po tym golu Włodzimierz Smolarek podbiegł pod trybunę, na której siedzieli kibice gospodarzy, i emocjonalnie okazywał przed nimi radość. Rozwścieczyło to fanów, którzy zaczęli rzucać w nas kamieniami. Mecz został przerwany, a zawodnicy zbiegli do szatni. Z trybun uciekać musiał też generał, który był wtedy szefem naszej wyprawy. W rewanżu już pewnie wygraliśmy 6:0.
Jak pan wspomina atmosferę w zespole?
- W większości ówczesną reprezentację tworzyła wcześniejsza kadra młodzieżowa trenera Strejlaua. Mimo że zawodnicy pochodzili z różnych klubów: Legii, Górnika, Stali Mielec czy Lecha. Najważniejsze dla nas było reprezentowanie barw narodowych. Byliśmy taką fajną, zgraną paczką. Każdy z nas trochę starał się rozluźnić atmosferę. Grzegorz Lato lubił żartować, czasami dogryzali sobie z Janem Ciszewskim. Ze starszego grona piłkarzy figlarzem był na pewno Kazimierz Deyna, więc trzeba było uważać. Czasami ktoś dosypał soli do posiłku, czasami pieprzu. To były takie delikatne żarciki. Gdy jeszcze grałem w Warszawie, to wracając z dziennikarzami niektórzy wrzucali im cegłę do torby, sztućce, talerze. Nie było jednak żadnych złośliwości.
Z kim miał pan najbliższy kontakt?
- Na mistrzostwach byłem w pokoju z Markiem Dziubą. Ciekawostką jest fakt, że jeszcze przed wylotem na mistrzostwa spaliśmy w Hotelu Novotel w Warszawie. Mieliśmy z Markiem ostatni pokój na korytarzu. Pewnego dnia wychodzimy z pokoju, a cała drużyna była już po zdjęciach. O nas zapomniano. Później nas doklejano, ale pierwsze wspólne fotografie są bez naszej dwójki.
Przed mistrzostwami czuliście, że jedziecie po medal? Jakie były oczekiwania?
- Czuliśmy niepewność, o to co możemy zaprezentować. Wiedzieliśmy, że z ligi francuskiej przyjeżdża Szarmach, z belgijskiej Lato, a z Juventusem kontrakt podpisany miał już Boniek. Trenowaliśmy często też na kiepskich boiskach, więc można powiedzieć, że władze dopuściły się wielu niedociągnięć. Trenowaliśmy na kiepskich boiskach. Mieliśmy jednak duży potencjał, a na mistrzostwach wszystko zaskoczyło.
Przygotowania na mundialu nie były łatwe.
- Mieliśmy zaplanowany obóz na początku 1982 roku w RFN-ie, ale przyszedł stan wojenny i trzeba było zmieniać plany. Ostatecznie wylądowaliśmy w Wiśle i tam musieliśmy przygotowywać się do turnieju. W tamtym czasie życie było utrudnione. Ustanowiono godzinę policyjną, na ulicach pojawiało się czołgi. My tego na szczęście aż tak nie odczuwaliśmy. Przygotowania były jednak utrudnione, nie było łatwo ustalić dobrych sparingpartnerów. Na mistrzostwa pojechaliśmy praktycznie z marszu. Zachodnie zespoły nie chciały z nami grać, ze względu na sytuację polityczną. Ostatni etap przygotowań mieliśmy w słynnym ośrodku w Murrhardt na terenie Niemiec, gdzie przebywała również kadra Górskiego w 1974 roku. Tam zagraliśmy sparing z drużyną z niższej ligi niemieckiej, który wygraliśmy bardzo wysoko. Wtedy, przed samym powrotem, „nogę” dał bramkarz Śląska Wrocław, Jacek Jarecki. On tam miał dziewczynę i uciekł do niej. W naszym sztabie byli również ludzie dodatkowi, którzy nie zajmowali się kwestami sportowymi. Zamiast trzech działaczy jechało pięciu, a tych dwóch miało nas obserwować i wszystko notować.
Kontakt z rodziną był wtedy bardzo utrudniony.
- Nie było telefonów komórkowych, a jedyne telefony posiadali dziennikarze, Dariusz Szpakowski czy Jan Ciszewski, którzy mieli studio radiowe. Od nich mogliśmy zadzwonić do kraju. To był jedyny możliwy kontakt. Koledzy, którzy mieli kontakt z Polską, dowiedzieli się także, że po pierwszych, zremisowanych bezbramkowo spotkaniach, krytykowano nas. Meczem z Peru pokazaliśmy jednak, że jesteśmy w formie. Długo wchodziliśmy w swój rytm. Ten ostatni mecz decydował o wyjściu z grupy i musieliśmy go wygrać. Stawka była bardzo wyrównana i każdy miał szansę na awans do kolejnej rundy.
Po awansie z grupy trafiliście do kolejnej - z Belgią i ZSRR.
- Złapaliśmy dobrą serię i wygraliśmy z Belgią 3:0. Zaskoczyła mnie postawa Związku Radzieckiego w kolejnym meczu. Oni wygrali z Belgią 1:0 i to był mecz o awans. Wiedzieliśmy, że muszą wygrać. Oni jednak się cofnęli i grali na bezbramkowy remis. Nam ten wynik odpowiadał, ale siedząc wtedy na trybunach rozmawialiśmy między sobą: „O co im chodzi?”, „Nie chcą z nami wygrać?”. Może w telewizji nie było tego widać, ale z trybun wyraźnie mieliśmy takie wrażenie. Być może obawiali się kontrataków. Ten wynik dał nam jednak awans do półfinału.
Z Włochami nie udało się wygrać.
- Szkoda, że po meczu z ZSRR była przerwa. Włosi szczęśliwie wyszli z grupy. Grali z Kamerunem i w tym meczu Roger Milla strzelił prawidłową bramkę. Sędzia go nie uznał, dopatrzył się spalonego. Ta bramka była decydująca. Po przerwie Włosi grali dużo lepiej i wygrali. My też mieliśmy pecha, bo Boniek, który w trakcie turnieju zaczął grać świetnie, musiał pauzować za kartki w tym spotkaniu. Na początku turnieju z kolei kontuzji doznał Andrzej Iwan, uraz wykluczył z gry również Jałochę i do składu wskoczył Marek Dziuba, który akurat dobrze się spisywał. Przy odrobinie szczęścia stać nas było nawet na finał. Z Włochami tak naprawdę nie byliśmy gorsi. Im wyszedł jeden kontratak, a Paweł Janas mówił potem, że się zagapił przy pierwszej bramce, którą zdobyli po rzucie wolnym.
Pamięta pan powrót do kraju?
- Naszym szefem był Marian Renke, który lubił różne wycieczki. Jak mieliśmy chwilę wolnego, to nam organizował jakieś zwiedzanie. On też zadecydował, że medale były wręczał nam ka[itan drużyny, którym był Władysław Żmuda. Renke podobno po tych wycieczkach miał odciski i na meczu był w klapkach, więc nie chciał nam ich wręczać. Był też pewien niesmak, bo jako brązowi medaliści pojechaliśmy na finał i okazało się, że nie ma dla nas biletów. Całą noc jechaliśmy autobusem i ostatecznie tylko kilku zawodników zdecydowało się kupić wejściówki we własnym zakresie. Jeśli chodzi o powrót, to z tego, co pamiętam, był z przygodami.
Dla niektórych piłkarzy był to już drugi medal mistrzostw świata.
- W 1974 roku Władysław Żmuda czy Grzegorz Lato byli małolatami, a osiem lat później już jednymi z bardziej doświadczonych graczy. Wydaje mi się, że najlepszy zespół mieliśmy jednak w 1978 roku. Pojechali wtedy właściwie wszyscy najlepsi gracze, mieli już doświadczenie z mistrzostw, ale jednak coś nie zagrało. Zajęliśmy 5-6 miejsce, ale Polaków było wtedy stać na finał.
Czy jest jakiś niedosyt, że nie udało się zagrać choćby przez minutę?
- Dla mnie wielkim wyróżnieniem był fakt, że w meczu o trzecie miejsce siedziałem na ławce, bo wtedy tylko 16 zawodników miało ten przywilej, a nie cała powołana kadra. Wcześniej także z Belgią miałem tę przyjemność. To jest zupełnie inne doświadczenie.
Miał pan świetnego rywala do gry w kadrze.
- Byłem zadowolony, że się załapałem do kadry na mistrzostwa. Miałem rywala, który był chyba najlepszym bramkarzem w Europie, więc nie mam pretensji o to, że nie grałem w reprezentacji. Później Młynarczyk przecież zdobył z FC Porto Puchar Europy.
Najbardziej panu imponował?
- Na mistrzostwach miał drobne kontuzje, ale mimo to grał i robił to świetnie. Podziwiałem też solidność w obronie Władka Żmudy i Pawła Janasa. Żmuda, niezależnie czy był jednym z młodszych, czy bardziej doświadczonych graczy, zawsze był małomówny. Swoje jednak potrafił zrobić. Włodka Smolarka też nie doceniono w Legii, a w Widzewie zrobił karierę. On zapoczątkował to zbieganie do narożnika boiska i utrzymywanie się przy piłce przy chorągiewce, które teraz wszyscy wykonują w końcówkach spotkań. Grzesiu Lato był bardzo szybki. Obrońcy przeważnie nie mogli go dogonić. Bazując na dynamice zdobył jedną z bramek w meczu z Peru, tak też strzelił gola Brazylii w rywalizacji o trzecie miejsce w 1974 roku. Jedyny obrońca, z którym nie lubił grać, to był Hirek Barczak z Lecha. Jedyny, który szybkościowo mu dorównywał. Barczak zresztą za trenera Kuleszy zaliczył kilka spotkań w reprezentacji, ale potem za Piechniczka już wypadł ze składu. Był jednak solidnym defensorem.
Rola golkipera ma to do siebie, ze rzadko wchodzi się na boisko z ławki rezerwowych.
- Wiedziałem, że w takiej sytuacji mogę tylko siedzieć na ławce czy na trybunach i kibicować kolegom. To jest taka pozycja, że jeśli jednemu idzie, to drugi tylko czeka na swoją szansę. Chylę czoła przed Krzysztofem Kotorowskim, który był notorycznie w takiej sytuacji i za każdym razem, gdy wskakiwał do składu, sumiennie wykonywał swoje obowiązki. To nie jest łatwa rola, a on zawsze był do dyspozycji. Taka jest rola bramkarza, do której się przyzwyczaiłem, choć w młodości grałem w napadzie. Regularnie na turniejach walczyłem o tytuł króla strzelców. Zmieniło się to, gdy przeszedłem do ROW-u Rybnik. Podstawowy bramkarz pojechał na wakacje i zostałem przez trenera postawiony na bramce i tak już zostało. To jest taka pozycja, że trzeba być z jednej strony odważnym, z drugiej strony mieć też sporo szczęścia.
Po mistrzostwach już pan w kadrze nie zagrał.
- Jak potem patrzyłem na skład, to byłem wówczas jednym z najstarszych zawodników. Trener nie spoglądał nam w kalendarz, tylko na naszą formę, ale potem już szansy nie dostałem.
rozmawiał Wojciech Dolata
Next matches
Friday
29.11 godz.20:30Friday
06.12 godz.20:30Recommended
Subscribe