Czym był "Trójkąt Bermudzki"? Dlaczego w przerwie meczu z Górnikiem w Koninie mimo prowadzenia w szatni panowała cisza? Jak sprawić, by w drugiej lidze pójść w ślady Elany Toruń, a nie Gwardii Koszalin? O mistrzowskim sezonie w wykonaniu drugiej drużyny Kolejorza porozmawialiśmy z Rafałem Ulatowskim - dyrektorem szkolenia Akademii Lecha Poznań oraz trenerem, który prowadził niebiesko-białych w ich trzynastu ligowych spotkaniach.
Awans do drugiej ligi cieszy bardziej dyrektora szkolenia Akademii Lecha Poznań Rafała Ulatowskiego czy trenera Rafała Ulatowskiego?
- Nie rozdzielam tych dwóch funkcji, bo w ostatnim czasie pełniłem je jednocześnie. Patrzę na całą Akademię, cieszę się z awansu, dużą radość sprawił mi także awans juniorów młodszych do finału mistrzostw Polski. Traktuję siebie jako człowieka Lecha Poznań, dla którego dobro tego klubu jest najważniejsze. Każdy sukces, w jakiejkolwiek roli, raduje mnie tak samo.
Pojawiają się głosy, że szczególne brawa za ten awans należą się trenerowi Ulatowskiemu, który przejął rezerwy w newralgicznym momencie sezonu. Zaraz ktoś dopowie, że ta drużyna była "samograjem" stworzonym przez Dariusza Żurawia. Kibice dodają także osobę Ivana Djurdjevicia, który prowadził ten zespół w poprzednich latach. To jak to było, który z was odcisnął na nim największe piętno?
- W jaki sposób mamy to policzyć? To niemożliwe. Powiedziałbym, ze to sukces całego klubu, bo jesteśmy pierwsi w Polsce, którzy mają zespół rezerw na szczeblu centralnym. Nie umiem powiedzieć, kto procentowo wniósł do tej drużyny ile. Zacznijmy od podstawowych założeń tego zespołu. W nim nigdy nie będzie najważniejsze wygrywanie wszystkich meczów w sezonie, kolejne awanse do wyższych lig. Ma być on początkowym poligonem dla zawodników Akademii wchodzących do dorosłej piłki. Im w wyższej klasie rozgrywkowej się znajdziemy, tym z trudniejszymi przeciwnikami się zmierzymy. W takiej sytuacji będziemy wiedzieć, w jakim miejscu jesteśmy z każdym z tych graczy. Tak postrzegam rezerwy, które dla mnie są najważniejszym elementem Akademii, bo to pomost między każdym innym zespołem juniorskim, a drużyną przy Bułgarskiej.
Jak bardzo specyficzna jest posada szkoleniowca rezerw Lecha Poznań?
- Podstawowa specyfika pracy w tym zespole jest następująca: musisz mieć odpowiednią licencję trenerską, która uprawnia cię do prowadzenia go obecnie w drugiej lidze. Niezbędne jest doświadczenie z pracy i z młodzieżą, i z seniorami na poziomie centralnym. Musisz być dla tych chłopaków nie tylko trenerem, ale i opiekunem, wychowawcą, wsparciem, przyjacielem, bo wielu z nich mieszka w internacie z dala od swoich rodzinnych domów. Należy liczyć się też z tym, że są tygodnie, podczas których na treningu pojawia się ośmiu-dziewięciu zawodników, bo reszta przebywa na zgrupowaniach swoich kadr młodzieżowych. Później przyjdzie kolejka ligowa i trener Żuraw powie, że przychodzi sześciu czy siedmiu piłkarzy z pierwszej drużyny i powinni grać w określonym wymiarze czasowym. W tym momencie chowasz swoje ambicje do kieszeni i działasz godnie z interesem klubu. Nie można przejmować się przeszkodami w trakcie tygodnia, trzeba działać tak, żeby w weekend każdy z graczy zdawał sobie sprawę z tego, że występuje w koszulce z herbem Lecha Poznań.
Już pełniąc stanowisko dyrektorskie mówił pan pół żartem, pół serio, że doba mogłaby mieć nie 24, a 48 godzin. Jak w takim razie udało się to połączyć z prowadzeniem drugiego zespołu? Nie pojawiały się myśli, że to zbyt wiele?
- Nie, bo trening z tą grupą zawodników i prowadzenie jej sprawia mi olbrzymią radość. Na te zajęcia aż chciało się przychodzić. Ten plan logistyczny na codzienne jednostki treningowe z tą drużyną i pracę w akademii układało się z przyjemnością. Być może tych godzin na inne rzeczy było mało, ale już tak mam, że cieszę się ze swojego zawodu i miejsca, w którym jestem.
To powrót po trzech latach do roli szkoleniowca na te kilkanaście spotkań dał jeszcze więcej entuzjazmu i energii?
- Zdecydowanie, w ogóle to był zespół, który został bardzo dobrze ułożony przez Darka (Żurawia – przyp. red.) i Karola Bartkowiaka. Współpraca z Karolem Kikutem od zawsze nam się dobrze układała, uważam go z najbardziej rozwojowych trenerów od przygotowania motorycznego w Polsce. Na ten moment posiada co prawda doświadczenie w piłce seniorskiej wyniesione z naszego klubu, ale wierzę, że będzie bardzo ważną częścią pierwszej drużyny. Oprócz tego mamy fajną relację ze Zbyszkiem Pleśnierowiczem, z którym pamiętamy się z mojej pierwszej przygody w Lechu, która miała miejsce kilkanaście lat temu. Wydatnie pomagał analityk Tomek Przekaza, a jeszcze wraz z fizjoterapeutką Agnieszką Bielec stworzyliśmy grupę pięciu osób, które odpowiadały za wszystko, co związane z działalnością tej grupy.
Jakie uczucie spowodowało u pana ponowne wejście do szatni?
- Wszedłem do szatni akurat przed meczem z Kaliszem, na który zeszło sporo piłkarzy z pierwszego zespołu, a ich przecież dobrze znałem z końcówki ubiegłego sezonu. W takich przypadkach zawsze jest lekka niepewność, jak oni będą reagować na pewne założenia i czy odbiorą pozytywnie słowa trenera. Było od razu widać, że dobrze ze sobą współpracujemy, co zresztą też miało miejsce, gdy już przestali uczestniczyć w naszych spotkaniach. Wtedy pozostaliśmy z samymi młodymi graczami wspartymi tym "trójkątem bermudzkim", czyli Karolem Szymańskim, Dariuszem Dudką i Krzysztofem Kołodziejem. Istniała więź, która pozwalała wierzyć w to, że będziemy wygrywać mecze w lidze i swoją obecność w niej zaznaczymy do samego końca. Szliśmy w tym samym kierunku, byliśmy razem w wielu dobrych chwilach, a gdy przegraliśmy – w Szczecinie z Pogonią – także potrafiliśmy rzeczowo porozmawiać, dlaczego przegraliśmy.
Dlaczego?
- Nie wykorzystywaliśmy swoich sytuacji. Zabrakło nam cierpliwości w budowaniu ataku pozycyjnego, kiedy graliśmy w drugiej połowie z przewagą jednego zawodnika. Ważny wniosek po tym spotkaniu stanowiło to, że to nie przeciwnik jakoś zdecydowanie nas ograł, na boisku nie był od nas mocniejszy, po prostu byliśmy nieskuteczni.
Obejmując ten zespół trener myślał tylko realizacji celu sportowego, jakim był awans, czy w jakimś stopniu podchodził pan do sprawy osobiście na zasadzie "Rafał Ulatowski jeszcze to ma i to udowodni"?
- Absolutnie to pierwsze. Wiedziałem, że to misja czasowa, bo podobnie jak we wcześniejszych przypadkach w Lechu zostawałem trenerem na określony czas. Podobnie było w pierwszym zespole, kiedy przyszedłem na dwa mecze za szkoleniowca Bjelicę, tak samo zresztą wyglądało to w rezerwach po odejściu z nich Ivana, ale także kiedy zastępowałem Darka jesienią zeszłego roku. Powtórzę: dla mnie liczy się dobro klubu, kategorie indywidualne czy moja własna ambicja miały dla mnie znaczenie zdecydowanie drugorzędne, nie liczyły się wręcz wcale.
Na pierwszym spotkaniu z chłopakami z rezerw powiedziałem: życzę wam, żebyście po naszej wspólnej pracy za dwa i pół miesiąca każdy z was mógł powiedzieć sobie, że jest lepszym piłkarzem, ma większe umiejętności, wiedzę, jak rozgrywać poszczególne mecze i doświadczenie awansu do drugiej ligi. Ogromna większość z nich może sobie spojrzeć w lustro i stwierdzić, że przyszedł facet, ugraliśmy z nim to, co chcieliśmy i rozwinęliśmy się w różnych aspektach. Najbardziej cieszę się z tego, a nie spełniania jakichś własnych ambicji.
Do drugiej ligi awansowaliśmy po sportowej walce i uczyniliśmy to w przekonujący, zasłużony sposób. Graliśmy najlepiej, najczęściej wygrywaliśmy, najwięcej strzelaliśmy goli, najmniej bramek z kolei straciliśmy. Nie ma mowy o żadnym przypadku.
1 kwietnia sytuacja w tabeli grupy II trzeciej ligi wyglądała tak, że liderem był KKS Kalisz z 50 punktami, a za jego plecami znajdowały się Radunia Stężyca i rezerwy, które miały o dwa "oczka" mniej. Co było kluczem dla podtrzymania dobrej postawy i sięgnięcia po mistrzostwo tej stawki?
- Nie patrzyliśmy na przeciwników. Wiedzieliśmy, że dzięki naszej dobrej, równe grze i regularnemu punktowaniu będziemy wysoko. Oczywiście, rozgrywki potoczyły się tak, że ważne były straty punktowe Kalisza, Radunii czy spory dystans dzielący nas od Kotwicy Kołobrzeg, która pod koniec sezonu była bardzo mocna. Nasz mecz wyjazdowy z tą ostatnią pokazał zresztą, że i z nas nie taki głupi zespół. Uważam, że to był nasz najlepszy piłkarsko występ. Wystąpiliśmy młodym składem, ale zagraliśmy bardzo dojrzale. Wszyscy pamiętamy dramaturgię spowodowaną zmianami wyniku, z tym rzutem karnym w końcówce. Cieszę się, że udało się nam zachować w tym wszystkim chłodną głowę, że nie doszło do prób wyjaśniania sobie czegoś z arbitrem po końcowym gwizdku. Zamknęliśmy się wtedy w szatni i ochłonęliśmy, dzięki czemu mogliśmy zmierzyć się w kolejnym starciu z Radunią w pełnym składzie.
Pokazywał trener na odprawie przed spotkaniem o awans sytuację z rzutem karnym z Kołobrzegu, żeby wyzwolić w swoich zawodnikach jeszcze większą złość?
- Zmontowaliśmy fajny film, który skupiał się nie tyle na tej "jedenastce" a bardziej sposobie, w jaki rozegraliśmy tamten mecz. Potrafiliśmy trzy razy prowadzić na boisku zespołu, o którym mówiło się, że wiosną prezentuje się najlepiej, dla mnie to było ważne. Innym fajnym aspektem po tym spotkaniu był wpis w mediach społecznościowych Krzyśka Kołodzieja mówiący, że nic nas nie zatrzyma. To pokazało, że zespół ma swojego ducha, wartość, pewność i się nie podda.
Dało się zatrzymać tę drużynę w drodze po mistrzostwo ligi?
- Myślę, że nie. Ja pewnych rzeczy mojej drużynie nie mówiłem, co słyszałem o naszym zespole ze środowiska piłkarskiego, że my nie jesteśmy zainteresowani awansem, że potkniemy się w końcówce, bo nie wytrzymamy presji. Też już trochę żyję w piłce, mam swoje doświadczenie i nie przyjmowałem do siebie takich komentarzy, nie zarażałem nimi zawodników. Ta maszyna była za dobrze naoliwiona w każdym aspekcie, to się czuło.
Słyszeliśmy też o innych zdarzeniach, które miały miejsce. Jeśli grały zespoły A i B, to kluby C i D starały się umotywować na różny sposób drużynę B, żeby urwał punkty ekipie A. Nieważne, czy to jest legalne, na pewno możemy się spierać, czy z etycznego punktu widzenia to jest normalne. Jeśli nie zareaguje się na to w żaden sposób, takie sytuacje mogą być preludium do tego, co działo się w polskim futbolu kiedyś.
Jaka była wasza reakcja na pozasportowe próby wpływania na rywalizację na boisku?
- Rozmawiałem z różnymi ludźmi z PZPN, pytałem się, co z tym zrobić. Nie ruszamy tego głośno, mimo że widzieliśmy różne rzeczy przed naszymi meczami. To nie dotyczyło jedynie meczów, w których graliśmy, ale także walki pozostałych między sobą, różnych składek na swoich poszczególnych rywali. W jednym ze starć umotywowany przez dwa kluby z czołówki zespół urwał punkty w ostatniej minucie trzeciej z drużyn z czuba.
To, że byliście ponad tym, hartowało wasz zespół?
- Na szczęście w mojej opinii najważniejsza sytuacja dla losów tego awansu wydarzyła się na boisku w naszym meczu z Górnikiem Konin. W pierwszej połowie nie mogłem do końca znaleźć porozumienia ze swoimi zawodnikami, a to zawołałem do linii "Fifiego" Nawrockiego czy Arka Kaczmarka, a to z Krzyśkiem Kołodziejem darłem koty. Czułem, że w przerwie trzeba będzie wstrząsnąć zespołem. Zawsze wcześniej zawodnicy rozmawiali ze sobą w tym czasie, dzielili się uwagami, mówili, co należy poprawić. Wtedy mimo prowadzenia panowała cisza, nikt się nie odzywał, słychać było oddechy. Czuło się, że piłkarze na coś czekają na jakąś bombę czy kopa. Usłyszeli, że nie akceptujemy takiego grania jako Lech Poznań. Chcemy zwyciężać, ale grając do przodu, a nie w bezpiecznym położeniu wymieniać czterdzieści podań między obrońcami. Dotarliśmy do siebie merytorycznie i wtedy miałem wrażenie, że narodził się zespół, który później awansował. Powiedziałem to Zbychowi Pleśnierowiczowi po meczu.
Tak się złożyło, że zwycięską bramkę w tym pojedynku zdobył dla was Bartek Bartkowiak, czyli chłopak z licznej grupy, która regularne granie w trzeciej lidze rozpoczęła właśnie w tym sezonie. Przypuszczał pan jeszcze przed startem rozgrywek jako dyrektor, że tak szybko "okrzepną" w seniorach?
- Niektórzy z nich liznęli tego dorosłego futbolu wcześniej, jak Mati Skrzypczak, Łukasz Norkowski czy Eryk Kryg. Do nich doszli tacy gracze jak Kuba Kamiński, Paweł Tupaj czy właśnie Bartek. Dochodzi do tego Filip Szymczak, który gdyby nie urazy, dałby z pewnością tej ekipie więcej pod względem liczbowym. To jest właśnie zespół rezerw, to właśnie nas cieszy, że przychodzą do nas juniorzy, którzy radzą sobie dobrze na nowym dla siebie poziomie.
Radość sprawił nam każdy z nich. "Kamyk", który pojawia się na wiosnę i zdobywa ważne bramki, Kryg, który strzela w rozgrywkach siedem goli, Bartek Bartkowiak, który w Koninie wchodzi z ławki i zostaje naszym Ole Gunnarem Solskjaerem, a i z reguły daje super zmiany. To są takie niepoliczalne sprawy, nie do przecenienia. Przecież Eryk, "Skrzypa" czy Bartek przeszli u nas każdy szczebel akademii, tego nam nikt nie odbierze.
Wydawało się, że druga liga rozwiąże kwestię wypożyczeni kilku z nich, że będą oni mogli dalej się rozwijać na szczeblu centralnym w Lechu. Części transferów czasowych chyba jednak nie sposób uniknąć, a to wszystko za sprawą ich świetnej postawy w minionych rozgrywkach.
- Wiemy, że kilku z nich wypożyczymy do klubów pierwszej ligi, żeby mogli tam się ogrywać. Gdyby tam – odpukać – im się nie powiodło, zawsze będą mieli możliwość wrócić do nas już do drugiej ligi.
Jak sprawić, żeby wejść na poziom krajowy bardziej w stylu Elany Toruń z minionego sezonu, która do ostatniej kolejki biła się o awans do pierwszej ligi, aniżeli Gwardii Koszalin, która szybko pożegnała się z tymi rozgrywkami?
- Ten klub wzmocnił się konkretnie pod zespół, my nie będziemy tego robić. Myślę, że nasze umiejętności pozwolą nam spokojnie się utrzymać. Czy uda się powalczyć o coś więcej? To się okaże z każdym kolejnym meczem. Wiele zależy od tego, jak wystartujemy, z kim będziemy grać, czy zdołamy punktować konsekwentnie w tych spotkaniach. Naturalnym rozpędem możemy powalczyć o coś więcej, niż utrzymanie.
Ta liga jest dla nas wszystkich czymś nowym. Żaden z zawodników naszej obecnej kadry tam nie występował. Będziemy się jej uczyć. Wiemy jednak, że piłkarze z przeszłością w rezerwach poradzili sobie w tych rozgrywkach, tacy jak Michał Cywiński z Błękitnych Stargard Szczeciński czy nasi zawodnicy, Bartek Mrozek, który grał właśnie w Elanie bądź Maciek Orłowski występujący na wypożyczeniu w Górniku Łęczna. Nie po to awansowaliśmy, żeby bać się spadku.
Rozmawiał Adrian Gałuszka
Zapisz się do newslettera