Pomimo tego, że ligowa rywalizacja Lecha Poznań z Wisłą Płock ma dosyć krótką historię to znajdziemy tam kilka spotkań, które na pewno zapadły w pamięci fanów Kolejorza. W kilku z nich udział brał były napastnik niebiesko-białych, Zbigniew Zakrzewski, a dzisiaj w ramach cyklu Jeden Klub Tysiąc Historii wspomina szalony remis 4:4 z 2004 roku.
To był szalony sezon, który zakończył się dla nas ogromnym sukcesem i wygraniem Pucharu Polski. Na początku o tym zupełnie nie myśleliśmy i nie nastawialiśmy się na puchar, ale wyniki które pojawiły się po drodze sprawiły, że zimę spędziliśmy jako półfinaliści tych rozgrywek. Dlatego przygotowania do wiosny były już trochę podyktowane myślę o walce o finał. Jednak pierwsze mecze po przerwie były mało efektowne dla widzów, bo dwa razy zremisowaliśmy bezbramkowo. Najpierw na wyjeździe z Górnikiem Zabrze, a następnie przy Bułgarskiej z Amiką Wronki. Chyba nikt się nie spodziewał, że w Płocku czeka nas taki hokejowy wynik.
Liczyliśmy na przełamanie i pracowaliśmy nad tym, żeby poprawić formę strzelecką. Jednak wynik 4:4 pokazuje, że równocześnie chyba nasza obrona na tym ucierpiała. Chociaż po latach patrząc na skład gospodarzy to nie graliśmy z byle kim. Marcin Wasilewski, Irek Jeleń, Sławek Peszko, Dariusz Gęsior, czy powoli kończący karierę Andrzej Kobylański. Spotkanie rozpocząłem na ławce rezerwowych, jednak w trakcie pierwszej połowy Damian Nawrocik doznał strasznie wyglądającej kontuzji. Wydaje mi się, że przy próbie zagrania noga ugrzęzła mu w średnio przygotowanej murawie i złamał ją w kostce. Jak ją podniósł do góry to pięta była z przodu, a więc wyglądało przerażająco. Na szczęście lekarze szybko nastawili mu tę nogę, a ja w tym czasie byłem już na boisku przy stanie 1:1.
Pod koniec pierwszej części gry Waldek Piątek został w piękny sposób przelobowany przez Jelenia i wydawało się, że do szatni zejdziemy w słabych nastrojach. Jednak tuż przed przerwą udało mi się zdobyć bramkę i to w takim stylu, który mi się rzadko zdarzał. Pamiętam jak dzisiaj. Zabrałem się z piłką z lewej strony boiska, udało mi się kiwnąć dwóch zawodników i uderzyć zza pola karnego po długim rogu. To był nie lada wyczyn i dla mnie takim jest do dzisiaj. Większość moich goli padało z pola karnego, chociaż zdarzały się takie jak ta w Płocku i np. w debiucie z Górnikiem Zabrze przy Bułgarskiej.
Po przerwie dwa razy skarcił nas Geworgian i na mniej niż dziesięć minut przed końcem przegrywaliśmy 2:4. Wtedy Rafał Lasocki trafił po dośrodkowaniu ze stałego fragmentu gry, a chwilę później Michał Goliński zaprezentował specjalność zakładu i trafił bezpośrednio z rzutu wolnego. Na tablicy wyników pojawił się hokejowy wynik, a co najlepsze jeszcze miałem sytuację na 5:4, jednak mój strzał zmierzający w światło bramki został zablokowany przez obrońcę. Mieliśmy wyjątkową ekipę i w tamtym sezonie dostarczyliśmy kibicom wiele emocji. Widzę, że mieliśmy takie mecze, które są przez nich do dzisiaj wspominane. Pozostaje mi trzymać kciuki, żeby w piątkowym meczu również padło wiele goli. Ale tylko dla gospodarzy.
Zredagował Mateusz Jarmusz
Zapisz się do newslettera