W sobotę, 14 września, przypadnie kolejna rocznica jednego z najważniejszych domowych zwycięstw Lecha Poznań w europejskich pucharach. Wtedy drużyna prowadzona przez trenera Wojciecha Łazarka pokonała mistrza Hiszpanii, Athletic Bilbao 2:0. Z tej okazji porozmawialiśmy z uczestnikiem tego starcia, Czesławem Jakołcewiczem, który opowiedział nam o swoich początkach w Kolejorzu, żalu o zbyt niskie pokonanie Basków oraz o złamanej nodze Diego Maradony.
Pierwsze mistrzostwo Polski w 1983 roku umożliwiło Lechowi debiut w Pucharze Europy. Dla pana był to też wyjątkowy czas, ponieważ właśnie w tym momencie dołączył pan do zespołu Wojciecha Łazarka. Ma pan jakieś rady dla innych piłkarzy co trzeba zrobić, żeby drugoligowy, młody piłkarz wszedł z przytupem do pierwszego składu mistrza Polski?
- Też chciałbym to wiedzieć, jak mi się to udało…Pomimo młodego wieku grałem już ponad cztery lata w drugiej lidze i miałem rozegrane ponad 100 spotkań. Powoli dobijałem do tej ekstraklasy i pokazywałem się w Pucharze Polski, ale nigdy bym nie przypuszczał, że od razu załapię się do pierwszego składu. W tym samy okresie miałem propozycję z GKS Katowice, na lepszych warunkach i z teoretycznie większymi szansami na grę, ale jednak co mistrz Polski to mistrz Polski. Brałem pod uwagę nawet to, że będę siedział w Poznaniu na ławce. Chciałem podnosić swoje umiejętności przy zawodnikach, których znałem jedynie z gazet.
Jak wyglądały pana początki w zespole?
- Debiutowałem w wyjątkowych okolicznościach, bo po raz pierwszy w Polsce rozgrywany był Superpuchar. Graliśmy z Lechią Gdańsk, tuż przed ich dwumeczem z Juventusem. Przegraliśmy, ja dostałem swój chrzest, ale w lidze już było o wiele lepiej. Zaczynaliśmy przy Bułgarskiej z Wisłą Kraków, z Andrzejem Iwanem i Adamem Nawałką w składzie, czyli zawodnikami nadającymi też ton w reprezentacji. Na trybunach pojawił się komplet widzów, a ja byłem przekonany, że nie będę grał. Cieszyłem się, że załapałem się do kadry meczowej, która wtedy wynosiła szesnastu zawodników i możliwe były tylko dwie zmiany. Nagle na odprawie trener mówi, że wychodzę i będę grał w obronie przy Józku Szewczyku. W ogóle nie spodziewałem się tego, że tak szybko wskoczę do składu i w pierwszym sezonie opuściłem chyba tylko jeden mecz.
Nie można sobie wyobrazić lepszego początku w nowym klubie.
- Rzeczywiśćie. Wtedy atmosfera w Lechu była niesamowita. Jak przyjechałem do Poznania to na peronie czekali na mnie Mirek Okoński z Teosiem Napierałą. Dopiero czytałem o nich w „Piłce Nożnej”, a tutaj przychodzą mnie odebrać z dworca… Byliśmy bardzo dobrze przyjęci i wprowadzeni do zespołu. W tym samym czasie do Kolejorza przychodzili Heniu Miłoszewicz, Grzesiu Kapica, czy Rysiek Jankowski. To, że Miłoszewicz wskoczył do składu było naturalne, ale ja byłem zaskoczeniem. Na początku grałem właśnie jako obrońca, ale przez to, że dobrze radziłem sobie z piłką i raczej mi nie przeszkadzała to trener Łazarek przesunął mnie do pomocy, właśnie na środek do Henia. Ja oczywiście byłem tym od czarnej roboty i grałem jako defensywny pomocnik, jednak bardzo mi odpowiadała ta zmiana, bo i mogłem trochę pójść do przodu i konstruować akcje.
Był pan już w Poznaniu w momencie losowania Pucharu Europy?
- Tak i nie ukrywam, że gdzieś tam trzymałem kciuki za wylosowanie dobrego zespołu. Chciałem zagrać w Hiszpanii, czy w Anglii i ostatecznie się udało. Jednak ogólnie mówiliśmy sobie, że może najpierw lepiej trafić na kogoś słabszego, a później jakiś topowy klub. Jednak wtedy tych słabszych nie było, a właściwie to my byliśmy traktowani jako słabsi. A tu od razu z przytupem. Atletic Bilbao! Byli mistrzem swojego kraju, musieli w tabeli wyprzedzić FC Barcelonę i Real Madryt. To był przecież sezon po mistrzostwach świata w Hiszpanii, a więc wszystkie stadiony wyglądały niesamowicie. Do dzisiaj pamiętam ceremonię wręczenia pucharu za mistrzostwo dla Athleticu. To był zupełnie inny świat. Mój debiut w pucharach przypadł na naprawdę niesamowity dwumecz.
Początek w lidze mieliście bardzo dobry. Na siedem meczów sześć wygraliście. Wyniki napawały was optymizmem?
- Tak, ale też nie zapominaliśmy z kim będziemy grali. Jednak te europejskie puchary miały wtedy zupełnie inny obraz. W tamtych czasach nie losowało się mistrza Azerbejdżanu, tylko od razu dostaliśmy najlepszą drużynę jednej z lepszych lig na kontynencie.
Czy byli jacyś piłkarze, których szczególnie się obawialiście?
- Trener Łazarek znał każdego z nich na wylot, ale my również kilku znaliśmy. Był tam napastnik reprezentacji Hiszpanii Sarabia, był Goikoetxea, czy bramkarz Zubizarreta. W zespole było kilku zawodników ocierających się o ich kadrę. Jednak my bazowaliśmy głównie na tym, że jest to dobry i zgrany zespół, a nie pojedyncze gwiazdy. Zresztą jak ktoś śledzi obecnie ligę hiszpańską to wie, że do dzisiaj im to zostało.
Miasto żyło tym meczem?
- Oj tak, zainteresowanie nami w mieście było ogromne. Byliśmy rozpoznawani na każdym kroku. Co chwila ktoś się z nami witał, rozmawiał, życzył powodzenia. Dla mnie, jeszcze niedawno drugoligowca, to była zupełna nowość. Sam stadion był wypełniony chyba na dwie godziny przed pierwszym gwizdkiem tego pierwszego starcia z Athletikiem. Tego się nie zapomina, bo to są przeżycia, które zostaną ze mną do końca.
No i okazało się, że nie taki diabeł straszny jak go malują, prawda?
- Jak tak czasem sobie przypominam ile my tam mieliśmy sytuacji na gola, to aż sam nie mogę w to uwierzyć. Sam Mariusz Niewiadomski miał chyba trzy, w których powinien strzelić, a nam udało się zdobyć tylko dwie bramki. Hiszpanie grali przeciętnie i nie stworzyli sobie praktycznie żadnej okazji. W trakcie meczu byliśmy bardzo naładowani i pewni siebie, że jesteśmy w stanie z nimi wygrać. Ale tak było dopiero wtedy, wcześniej raczej nikt tak nie myślał i cały czas liczyliśmy po prostu na pozytywny rezultat. Wyszedł nam świetny mecz, a brylowaliśmy gównie w kontrach, co zresztą wtedy było takim znakiem rozpoznawczym Polaków. Powinniśmy wygrać ten mecz co najmniej 4:0, ale czy dałoby nam to awans?
Było wam żal po pierwszym meczu? Bo brzmi to aż zaskakująco. Mistrz Polski pokonuje mistrza Hiszpanii 2:0 i pojawia się przy tym słowo "tylko".
- Po latach, rzeczywiście aż dziwnie to brzmi. Pokonaliśmy mistrza Hiszpanii 2:0 i czyliśmy niedosyt. W rozmowach między nami co chwila było słychać, że mogliśmy zrobić więcej. Bez problemu mogliśmy ich zlać, tak jak oni nas w rewanżu. Nie wiadomo jakie byłoby wtedy nastawienie Basków w meczu u siebie. To był jednak mistrz Hiszpanii, który za darmo tych punktów nie dostał. Szkoda, bo oni później trafili na Liverpool, który ostatecznie wygrał ten Puchar Europy. Jednak jak historia pokazała nie musieliśmy długo czekać na nasze mecze z tym angielskim klubem.
Co ciekawe wasz rewanż zbiegł się w czasie z jednym z istotnych wydarzeń w światowym futbolu. Chodzi mi o faul Goikoetxei i złamanie nogi Diego Maradonie. Miało to na was jakiś wpływ? Przecież nie był to pierwszy taki przypadek, a wiedzieliście, że za chwilę wy staniecie naprzeciwko niego, a jego zespół będzie musiał zrobić wszystko, żeby z wami wygrać.
- Bardzo baliśmy się o Mirka Okońskiego i o jego nogi. Poza tym przyjeżdżamy do Hiszpanii, a tam nikt w ogóle nie interesuje się nami, tylko wszędzie jest Goikoetxea i Diego Maradona. O nas były skrawki informacji, a o złamanej nodze Argentyńczyka całe strony. Dodatkowo, niesamowite było to jak trybuny przywitały swojego zawodnika. To co się działo przy jego wyjściu na murawę podczas rewanżu z nami to pewnie każdy piłkarz chciałby raz w życiu coś takiego przeżyć. Jeden wielki krzyk i skandowanie nazwiska przez ileś minut. On był dla nich bohaterem. Był on krytykowany przez wszystkich dookoła, a otrzymał ogromne wsparcie ze strony własnych trybun.
Jakie wrażenie na panu zrobiła Hiszpania?
- Wszystko było tam niesamowite. Jak wyszliśmy na spacer, widzieliśmy parki, sklepy, czy samo przyjęcie w hotelu, wszystko było inne. Byliśmy wszyscy pod ogromnym wrażeniem tego jak sympatycznie zostaliśmy tam przyjęci przez ludzi. Ja byłem pierwszy raz na takim wyjeździe i jak zobaczyłem jak to wygląda to stwierdziłem, że naprawdę warto wyjeżdżać na zachód.
Ostatecznie nie udało się wam obronić przewagi z pierwszego spotkania. Mieliści do siebie pretensje?
- Wydaje mi się, że w rewanżu Baskowie byli tak zdeterminowani, że wygraliby z nami tyle ile musieliby wygrać. To był zupełnie inny zespół niż w Poznaniu. Nawet jak już prowadzili 3:0 i wiedzieli, że awansują to i tak cały czas szli na maksa. W ogóle nie mieli przestojów. Chociaż trzeba powiedzieć, że w pierwszych dziesięciu minutach Jacek Bąk miał świetną sytuację i kto wie jak to spotkanie by się potoczyło gdybyśmy objęli prowadzenie. To był jedyny moment kiedy piłkarze z Bilbao się zawahali. Jednak później zupełnie wyłączyli Mirka Okońskiego, z kontuzją boisko opuścił nasz „mózg” Henryk Miłoszewicz i wszystko zaczęło nam się sypać. Byłem dobrze oceniony za ten mecz, ale pamiętam, że momentami przyjmowałem piłkę i miałem od razu trzech przeciwników obok siebie. Hiszpanie tak grają i do dzisiaj tak jest. Widać było dodatkowo ten baskijski charakter i również dużo robiła publiczność. Jak na tamte czasy otoczka była wspaniała. Szkoda było odpaść, ale w tamtym meczu nie dalibyśmy im rady. Może jakby wszyscy byli zdrowi? Ale tego już się nie dowiemy.
Mirosław Okoński opowiadał mi kiedyś jaka czekała na panów niespodzianka na murawie.
- Wychodzimy na rozgrzewkę, trawa sucha i tępa, a więc pod nią dobraliśmy obuwie. Jednak kiedy sędzia wyprowadził nas już na sam mecz to zobaczyliśmy, że murawa jest cała zlana, wręcz pływa. Nie wiedzieliśmy o tym, że tak się robi w Hiszpanii. Na początku to wszyscy się ślizgaliśmy, bo mieliśmy korki dobrane pod zupełnie inne warunki. Do głowy by nam nie przyszło, ze mogą coś takiego zrobić przed samym spotkaniem. Nie było nam łatwo, bo u nas prawie wszyscy wysocy i postawni, a tam mali i zwinni. Jak na drugą połowę zmieniliśmy korki to już zdążyli nam odjechać wynikiem. Szkoda było tej szansy, ale był to wybitny zespół i bez dwóch zdań pokazał to w drugim spotkaniu.
Na zakończenie chciałbym nawiązać do tego, że miał pan przyjemność wystąpić w trzech prawdopodobnie najlepszych domowych meczach Lecha w europejskich pucharach. Przeciwko Athletic Bilbao, FC Barcelonie i Olympique Marsylia. Który z nich był najlepszy w wykonaniu Kolejorza?
- Wydaje mi się, że ten z Marsylią. Szczególnie po przerwie. Przy takiej liczbie kadrowiczów i znanych zawodników potrafiliśmy ich stłamsić i wygraliśmy ten mecz. Tak naprawdę ponownie muszę powiedzieć, że mogliśmy wygrać go wyżej. Dla mnie było to lepsze starcie niż to z Bilbao. Zagraliśmy wtedy mądrze i zdominowaliśmy gwiazdy światowego formatu. Pokazało nam to, że wcale nie jesteśmy tacy słabi i tak naprawdę nie wykorzystaliśmy w tamtym czasie potencjału tego zespołu. Mieliśmy za mało kontaktów z klubami zachodnimi i za bardzo siedzieliśmy w tym naszym "wschodzie". Gdybyśmy mieli doświadczenie, gdybyśmy byli odważniejsi to bez problemu moglibyśmy wyeliminować te utytułowane zespoły, które z nami wygrywały.
Rozmawiał Mateusz Jarmusz
Next matches
Friday
29.11 godz.20:30Friday
06.12 godz.20:30Recommended
Subscribe