Streszczenie akcji:
W pierwszym odcinku Lech Poznań przegrywa z Wisłą Płock 0:2, by wygrać 3:2. W kolejnym przegrywa z Koroną Kielce 0:2, by doprowadzić do remisu. Cracovia Kraków dwukrotnie wygrywała dotąd na wyjeździe, by jednak za każdym razem przegrać. "Zakręt" fabuły polega na tym, że widz jest absolutnie przekonany, że tak będzie i tym razem.
Żeby go w tym wrażeniu upewnić, Lech sam sobie wbija bramkę. To taka mała zmyłka, aby podkręcić napięcie. Reżyser thrillera Franciszek Smuda zostawia zatem w szatni Krzysztofa Kotorowskiego i Jacka Dembińskiego, dotąd pierwszoplanowych aktorów. Kotorowski znany był nawet z wielu humorystycznych ról, ma bowiem talent do tworzenia w bramce unikalnych gagów. Tym razem oglądamy Pawła Linkę - nową, ciekawa twarz kina na Bułgarskiej.
Tenże Linka rzuca się heroicznie pod nogi szarżującego Tomasza Moskały - znanego aktora krakowskich desek. Wszyscy myślą, że zażegnał niebezpieczeństwo, a tu nie. Piłka odbija się od nóg Dawida Kucharskiego i wtacza do bramki. - Nie dało się temu zapobiec - komentuje swój epizod Dawid Kucharski.
Później akcja rozwija się leniwie, właściwie można by ją bez większych strat przewinąć aż do 58. minuty. Wtedy to obrona Lecha - poza niezawodnym Bartoszem Bosackim - popełnia sporo błędów, a druga linia zawodzi na całej linii. - Nie karmią napastników podaniami - mówi Smuda. Krakowski gwiazdor Moskała pakuje piłkę do siatki po raz drugi. 0:2, czyli - zgodnie z poprzednimi odcinkami - czas na "Kolejorza". A że widz w Poznaniu jest już wyrobiony, trzeba mu dać coś więcej niż tylko 0:2. Piotr Giza ma zatem krótką, dwójkową scenkę z Dariuszem Pawlusińskim i jest 0:3. No, takiego scenariusza bohaterowie Smudy jeszcze nie przerabiali.
Smuda zmienia część obsady. Rezygnuje z "Wilka i Zająca", rezygnuje z "Szeryfa". Niczym w "Batmanie" do akcji wkracza dżoker. Arkadiusz Bąk strzela na 1:3 i ten gol jest niczym pełnia dla wilkołaków - lechici rozpoczynają bezlitosną rozprawę z oszołomionymi ofiarami, którym już się wydawało, że wyjdą cało z opresji. Jak w "Szeregowcu Ryanie" - przetrwali początkową rzeź i teraz to oni się do niej zabierają.
Widzowie zagryzają palce, bo oto na biedne, pasiaste ofiary spadają kolejne ciosy znienacka. Ciach - najpierw Marcin Wachowicz bije w okienko, ciach - waleczny obrońca Marcin Wasilewski z trzecim golem staje się nowym liderem klasyfikacji króla strzelców. Jest 3:3! Widzowie rozsypują popcorn z wrażenia, bo to chyba najbardziej emocjonujący z odcinków nakręconych przez Smudę.
A są to obrazy w iście amerykańskim stylu, tzn. zawsze z happy endem. Już jest nieźle, ale czy wszyscy lechici będą na koniec meczu żyli jeszcze dłużej i jeszcze szczęśliwiej?
Dwie minuty przed napisami końcowymi. Hooop! Do piłki wrzuconej z rzutu wolnego dochodzi Zbigniew Zakrzewski. Łuuuup! Pakuje ją do bramki. Ależ happy end! Widzowie padają sobie w ramiona wzruszeni i szczęśliwi. Co za piękny finał!
Ale zaraz, zaraz... Co za nieoczekiwany zwrot akcji. Sędzia Robert Werder, który gola uznał, teraz konsultuje się ze swoim asystentem. Widać go w głębi ekranu, taki trochę "Kojak". Ten Kojak coś mu szepcze, ale jak w "Między słowami", nie słyszymy co. I sędzia Werder macha rękoma. Nie uznaje tego gola. Totalne kino moralnego niepokoju.
To jednak nie koniec. W filmie w czasie ucieczki samochód nigdy nie chce zapalić, a takie sytuacje zwiastują cos strasznego. I oto wyskakuje gdzieś z drugiego planu Giza i strzela na 4:3.
Aż się chce wyjść z kina!
Ale co to? Widzowie jednak nie wychodzą... Zostali na swoich miejscach, odstawili popcorn. Biją brawo aktorom i reżyserowi. Krzyczą "dzięki za walkę". Są naprawdę zadowoleni i nie mają poczucia, że Lech przegrał. Takiego poczucia dzięki temu nabierają też piłkarze. Gloria victis! To jest dopiero finał, to jest dopiero happy end!
Następny seans: 27 sierpnia, godz. 19.15, zarys fabuły: jakie straty odrobi Lech Poznań w starciu z Wisłą Kraków?
Franciszek Smuda kontra Robert Werder
Franciszek Smuda
trener Lecha Poznań
Taki mecz, gdy z 0:3 wychodzi się na 3:3, jest znakomitą reklamą piłki nożnej dla kibica. A w zasadzie byłby nią, gdyby wszystkiego nie zepsuł jeden człowiek. On powinien od razu po gwizdku jechać do Wrocławia, do prokuratury. Bo zniweczył wysiłek wszystkich twórców tego widowiska. Bramka na 4:3 dla nas była zupełnie prawidłowa. Sędzia główny był najbliżej i uznał gola. A ten grubas na linii pokazuje, że jest spalony. Jak mógł być tam spalony? Czy on pierwszy raz jest na boisku? Sędzia wypaczył wynik i nie powinien już nigdy się pokazywać na murawie, bo wtedy skrzywdzi kolejne zespoły. Nie mogą być spokojne, póki ten gałgan sędziuje.
Robert Werder
sędzia meczu
Powinienem wydać tylko oświadczenie, ale chcę wytłumaczyć. W pierwszej chwili uznałem gola, ale wtedy usłyszałem "bip" - sygnał od mojego asystenta. Podbiegłem, a on stwierdził, iż uważa, że gol był ze spalonego. Na moje pytanie, czy jest pewien, odpowiedział, że tak. Musiałem to wziąć pod uwagę. Po to mam asystenta. Sędzia główny w czasie rzutów wolnych czy rożnych musi obserwować zamieszanie w polu karnym, a nie zastanawiać się nad spalonym. Przyjąłem zatem do wiadomości i nie uznałem gola. Ponieważ asystent nie może się wypowiadać, ja biorę tę decyzję na siebie. Nie widziałem powtórek, ale jeśliby się okazało, że popełniłem błąd, to po raz pierwszy zdarzyło mi się, aby to wypaczyło wynik meczu. Nie przyjechałem tu krzywdzić Lecha i jestem mocno rozdygotany całą sytuacją. Przecież poza tą sytuacją sędziowało mi się bardzo dobrze taki mecz. A uwagi trenera Smudy? Co ja poradzę, muszę je opisać.
dla Gazety
Bartosz Bosacki
obrońca Lecha Poznań
Sędzia obejrzy powtórki i pewnie wtedy zdobędzie się na słowo "przepraszam". Punktów nam to nie zwróci. Zagotowały nam się głowy po tej sytuacji, ale nie takim jak my się gotowały. Ja też w rozmowie z sędzią musiałem ręce mocno trzymać za sobą, bo miałem różne myśli. Ciężko się z tym pogodzić.
Zbigniew Zakrzewski
strzelec nieuznanego gola
Strzeliłem prawidłowego gola, a sędzia na boisku nie chciał nam powiedzieć, dlaczego go nie uznał. Gracze Cracovii nawet nie protestowali, gdy główny początkowo uznał bramkę. Straciliśmy czwartą bramkę z powodu nadmiaru adrenaliny po tej sytuacji. Nie wiem, dlaczego zawsze tracimy na "dzień dobry" tyle bramek. Chyba wychodzimy na boisko zbyt nerwowi, musimy się uspokoić. Zwłaszcza że czujemy w sobie siłę i wiemy, że możemy wyjść obronną ręką z każdej opresji. Gdyby trzeba było wyjść z 0:4, też byśmy wyszli. Tylko po co?
Next matches
Friday
29.11 godz.20:30Friday
06.12 godz.20:30Recommended
Subscribe