Dziś nazwisko Zakrzewski kojarzy się głównie z napastnikiem Lecha – Zbigniewem, popularnym Zakim, ale w krajowym futbolu znaczy wiele już od ponad trzydziestu lat. Ojciec Zakiego - Wiesław Marian Zakrzewski (w dolnym rzędzie czwarty z lewej - przyp. Lech Poznań) - najpierw był zagorzałym kibicem Kolejorza, a po latach jego piłkarzem. Treningi rozpoczął dość późno, bo dopiero jako piętnastolatek.
Urodził się 13 lutego 1955 roku w Luboniu, tam w miejscowym Lubońskim KS rozpoczął przygodę z piłką i tam po latach znów zamieszkał. Mając 11 lat, w niedzielne przedpołudnie, zamiast na mszę do parafii w Wirach, wybierał się na dębiecki stadion, by obserwować w akcji piłkarzy Lecha. Wirska parafia to ta, w której na początku XX wieku pracował ks. Seichter – opiekun koła Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży. Zabiegany proboszcz często opuszczał zajęcia, a młodzież, by się nie nudzić, grała w piłkę, z czasem zakładając KS Lutnia – protoplastę Lecha.
Wiesiu Zakrzewski, będąc na meczach, często marzył, by samemu kiedyś zagrać w Kolejorzu, a jego ulubionym piłkarzem był niezwykle ambitny Jan Domino.
Już po kilku tygodniach treningów trafił do pierwszej drużyny Lubońskiego, wówczas A-klasowej ekipy. Grywał w ataku, aż do pojedynku w Śremie z miejscową Wartą. W przerwie, wściekły na swego bramkarza za dwa frajersko wpuszczone gole, przekonał trenera, że lepiej, gdy sam zastąpi niefortunnego golkipera. Stanął na bramce, obronił karnego, koledzy zdołali doprowadzić do remisu i tym samym wybrał sobie boiskową pozycje. A owym trenerem był dawny gracz Lecha – Henryk Hołodyński. Zakrzewski szybko trafił do kadry okręgu, a wśród zainteresowanych utalentowanym młodzieńcem byli wysłannicy samego Górnika Zabrze.
Na szczęście we właściwym momencie Luboński grał sparing z rezerwami Lecha, obserwowany przez cały pierwszy zespół i trenerów Kolejorza. Zakrzewski bronił jak w transie. Nie mogła więc dziwić jego pomeczowa rozmowa z trenerem Edmundem Białasem i wkrótce dołączył do kadry pierwszego zespołu walczącego o ekstraklasę. Na jednym z pierwszych zgrupowań w wągrowieckim ośrodku mieszkał w pokoju z dawnym idolem z młodzieńczych lat – Jasiem Domino. Marzenia się spełniały i w żartobliwej formie odżyły stare antagonizmy na linii Luboń-Mosina, wszak Domino pochodził z tej ostatniej miejscowości.
Z awansu Lecha Zakrzewski cieszył się bardzo, choć wówczas pełnił w drużynie jedynie rolę rezerwowego. Do pierwszoligowych awansów miał zresztą wielkie szczęście, bo wiele lat później dokonał tego z gdyńskim Bałtykiem i Olimpią Poznań. Za odważną grę otrzymał od trenera Białasa znaczący przydomek Banks, od nazwiska słynnego angielskiego bramkarza. Z tego okresu wspomina dodatkowe treningi z Mieczysławem Chudziakiem na sali gimnastycznej przy ul. Traugutta, które wyrabiały w nim refleks, pewny chwyt i ogólną sprawność. W Lechu zadebiutował niespodziewanie 22 października 1972 w meczu ekstraklasy z Polonią Bytom, zastępując tuż przed przerwą kontuzjowanego Andrzeja Turka.
Młodszym w dziejach Lecha bramkarzem był jedynie Marian Wilczyński. Przy stanie 1:1 Banks wybronił sytuację sam na sam z asem bytomian Jerzym Radeckim, szybko uruchamiając kontrę, po której Włodzimierz Wojciechowski uzyskał zwycięską bramkę. Prawdziwy ligowy chrzest przeszedł jednak trzy tygodnie później w Zabrzu, kiedy całe 90 minut wystąpił przeciwko Górnikowi z Lubańskim, Gomolą, Szołtysikiem, Szarmachem, Banasiem czy Oślizło. Lech przegrał gładko 3:0, ale sam Zakrzewski zebrał niezłe noty (3,5 w katowickim Sporcie w skali 1-5). Największą nagrodą były jednak słowa uznania i bramkarskie rękawice od kadrowicza Jana Gomoli, który po sprawdzeniu tymczasowego dowodu osobistego w barwach czerwieni uwierzył, że z Wieśka jest taki młodzik.
Wciąż niezmiennie pozostawał rezerwowym, bo był młody, miał więc czas. Trafiał w Lechu regularnie i bardzo pechowo na świetną parę rywali do bramki. Najpierw byli to Fischer i Turek, później Karwecki w miejsce Fischera i w końcu duet Turek-Mowlik. Trudno było mu się przebić do pierwszego składu i choć miał propozycje z Wisły Kraków czy Pogoni Szczecin, uparcie chciał grać w Kolejorzu. Przyjaźnił się z Hirkiem Barczakiem, Grzegorzem Tomkowiakiem i Krzysztofem Rutkowskim. Ten ostatni szczególnie często bywał w domu rodzinnym Zakrzewskich i wkrótce po ślubie z siostrą Wiesława – Magdą, stworzyli parę lechickich szwagrów. Wreszcie w sezonie 1976/77 rozegrał już więcej spotkań, m.in. słynny mglisty pojedynek z ROW Rybnik (4:0) czy mecz decydujący o utrzymaniu w lidze z GKS Tychy (3:1). Wówczas też były i inne udane spotkania z jego udziałem: z Pogonią Szczecin (5:0) czy Widzewem Łódź (1:0).
Jeszcze kolejny sezon rozpoczął w kolejowych barwach z nadziejami, ale bezbramkowo zakończony mecz z Arką Gdynią na Dębcu okazał się jego ostatnim występem w Lechu. Przez pięć sezonów w pierwszym składzie rozegrał jedynie 15 ligowych spotkań, do tego po 3 w Pucharze Polski i w Pucharze Ligi. Tym razem propozycji z drugoligowego Bałtyku Gdynia nie odrzucił, awansował z nim do ekstraklasy i stał się jego pierwszoplanową postacią. W stanie wojennym, po czterech spędzonych w Trójmieście sezonach, postanowił na dobre wrócić do Poznania. To była decyzja przemyślana i głównie ukierunkowana na dzieci. Znów był bliski Lecha - miał zastąpić szykującego się do zagranicznego transferu Piotra Mowlika. Ostatecznie Mowlik grał jeszcze rok, a jego zmiennikiem na ławie został Zbigniew Pleśnierowicz.
Bardziej operatywni byli działacze Olimpii i kolejnych 6 lat spędził na Golęcinie. Tu przeżył znów pierwszoligowy awans i tu zakończył występy na krajowych boiskach. Bliski był wyjazdu do niemieckiego VfL Oldeburga, ostatecznie wylądował zupełnie niespodziewanie na Wyspach, tyle że Owczych, będąc tam wraz z Piotrem Krakowskim (też byłym piłkarzem Lecha) prawdziwym ambasadorem polskiej piłki. Stało się tak za sprawą Jana Kaczyńskiego, wówczas już trenera w tym egzotycznym archipelagu i byłego znakomitego lekkoatlety Stanisława Szudrowicza, który znał wszystkich panów i zachęcił do wzajemnej współpracy. Wiesław z Piotrem byli nie tylko pierwszymi polskimi graczami w tamtejszej lidze, ale w ogóle pierwszymi obcokrajowcami.
Dziś kolonia polska bardzo się tam rozrosła, a Krakowski pozostaje uznanym trenerem. Zakrzewski zaczynał w B71 Sandur i w pierwszym roku swych występów wywalczył mistrzostwo oraz grał w finale krajowego pucharu. Występował w B71 przez 3 sezony, ale pamiętają tam o nim do dziś, zapraszając z okazji 50. urodzin do siebie i godnie podejmując jubilata. Także w drugim klubie B36 Tórshavn (występował w latach 1992-95) do dziś jest ciepło wspominany, a jego zdjęcie zawieszono w centralnym miejscu klubowej siedziby. Właśnie w Tórshavn w wieku 39 lat spełnił swoje piłkarskie marzenie – zagrał w europejskich pucharach w PEPZ z luksemburskim Avenir Beggen (0:1,1:1). Grę w piłkę musiał tam łączyć z pracą zawodową, tradycyjną dla tego kraju – w przetwórstwie rybnym. Gdy szkoleniowcem kadry Wysp Owczych był znany internacjonał Allan Simonsen, Zakrzewski dostał propozycję współpracy i jakiś czas pracował z miejscowymi bramkarzami, m.in. ze słynnym z gry w narciarskiej czapce Jensem Martinem Knudsenem.
W Norwegii skończył kurs trenerski (wykładowcą był słynny Sepp Piontek), dający mu uprawnienia w miejscowej ekstraklasie. Zaawansowany wiek i tęsknota za rodziną zadecydowały o powrocie do Polski. Mógł podsumowywać swoją piłkarską karierę i przyjrzeć się robiącemu ciągłe postępy synowi Zbyszkowi. Z czasem poświęcił czas pociechom swojej córki Joasi – Marcinowi i Wiktorowi, kolejnym kandydatom na niezłych piłkarzy. Starszy, dziewięcioletni Marcin, trenuje - a jakże by inaczej - w Lubońskim KS. Tam też od października 2006 roku jako asystent trenera Wróbla w pierwszej drużynie pojawił się Wiesław Zakrzewski, łącząc nowe zajęcie z pracą zawodową w Volkswagenie. Nie jest to pierwszy jego trenerski kontakt z piłką krajową. Już 2001 roku, w drugim półroczu wraz z Okońskim tworzyli sztab asystencki trenera Lecha – Bogusława Baniaka.
W rozegranych blisko 200 meczach Zakrzewski zwykle nie wpuszczał bramek ze stałego fragmentu gry. Po rzutach wolnych pokonali go jedynie dwaj krakusi – Kazimierz Kmiecik w meczu Bałtyk-Wisła Kraków 1:1 i Andrzej Iwan w barwach Górnika Zabrze w wygranym w Poznaniu meczu z Olimpią 3:0. Najdłużej i najchętniej grał w Lechu, najwięcej w Olimpii, a najefektowniej w Bałtyku. Po swoim najlepszym w karierze ligowym występie w Gdyni z Widzewem Łódź (sensacyjne 2:0 ze zdążającymi do mistrzostwa łodzianami), Zakrzewski króciutko rozmawiał ze Zbigniewem Bońkiem.
Rudowłosy Zibi zainteresował się, kim jest czteromiesięczny malec na rękach Wieśka. Gdy dowiedział się, że to syn, w dodatku też Zbigniew, życzył malcowi, by kiedyś grał lepiej od niego. Na nic się zdało pragnienie Jolanty Zakrzewskiej, w młodości piłkarki ręcznej poznańskiego Energetyka, by syn został pianistą, nie futbolistą. Młody Zakrzewski jest dziś na topie, wzbudza zainteresowanie możnych Orange Ekstraklasy, strzela ważne gole, być może w końcu zagra w reprezentacji Polski. O jego sukcesy nie jest zazdrosny ojciec, jest jego najwierniejszym kibicem. Niech wypełnią się proroctwa Bońka!
Jan Rędzioch
* tekst opublikowany w programie meczowym "Heeej Lech" w sezonie 2006/2007 z informacjami aktualnymi na moment publikacji artykułu.
Next matches
Friday
29.11 godz.20:30Friday
06.12 godz.20:30Recommended
Subscribe