Artur Sobiech wiosną trzy razy wybiegał w podstawowym składzie Lecha Poznań. I w każdym przypadku zdobywał wtedy bramkę. W poniedziałek na wagę remisu na wyjeździe przeciwko Radomiakowi (1:1) w PKO BP Ekstraklasie. - Krąży ta statystyka po szatni, oby jak najdłużej - uśmiecha się doświadczony napastnik Kolejorza.
W ciągu czterech dni Sobiech wbił dwa gole. Najpierw we Florencji przeciwko Fiorentinie w rewanżowym meczy ćwierćfinałowym Ligi Konferencji Europy (3:2). Po świetnej akcji Jespera Karlströma z bliska wpakował piłkę do siatki, w tym momencie zresztą odrobione zostały straty z Poznania, bo lechici prowadzili 3:0. Ostatecznie jednak to Włosi awansowali. Z kolei w Radomiu 32-latek wyrównał w końcówce na 1:1.
- To był taki strzał sytuacyjny. Adriel Ba Loua poszedł w drybling, wpadł w pole karne i ostatecznie ta piłka spadła pod moje nogi. Napastnik czeka na takie zagrania i musi być gotowy, bo może być jedna taka sytuacja w spotkaniu - mówi Artur.
Trzecie spotkanie, które rozpoczął w tym roku w podstawowym składzie w pierwszej drużynie, to konfrontacja ligowa z Zagłębiem Lubin (1:2) w drugiej połowie lutego. Wtedy tuż przed przerwą dał gospodarzom kontakt w walce z Miedziowymi. - Wiem doskonale o tej mojej statystyce, bo krąży po szatni i chłopacy śmiali się z tego, że wyjściowa jedenastka mi ewidentnie służy. Cóż, oby jak najdłużej trwała ta moja seria - przyznaje z uśmiechem Sobiech.
W Radomiu oddał dwa strzały, bo przed golem uderzał głową po dośrodkowaniu Barry’ego Douglasa, ale niecelnie. - Brakowało nam ostatniego podania, próbowaliśmy atakować bokami, ale zbyt często tam wchodziliśmy w dryblingi i przez to traciliśmy piłkę. Uważam jednak, że tych sytuacji trochę było, a z tych co wykreowaliśmy, powinniśmy przechylić szalę na naszą korzyść - podsumowuje doświadczony napastnik.
Zapisz się do newslettera