Dziewięć bramek i liczne zwroty akcji. Takie mecze uwielbiają kibice, a Lech Poznań prowadzony przez Czesława Michniewicza niejedno spotkanie według takiego scenariusza rozegrał. Podobnie było 20 sierpnia 2005 roku, gdy Kolejorz pokonał w ligowym starciu 5:4 Zagłębie Lubin. Jednym z graczy, którzy wystąpili w tamtym starciu, był Maciej Scherfchen, który podzielił się swoimi wspomnieniami sprzed niemal trzynastu lat.
Przegrywaliśmy to spotkanie 0:2, potem złapaliśmy kontakt, strzeliliśmy gola kontaktowego, ale już po upływie pół godziny gry Zagłębie prowadziło 3:1. Było to bardzo ciekawe spotkanie dla kibiców, ze względu na dramaturgię i liczbę bramek, a dla nas, piłkarzy także przyjemne, bo sięgnęliśmy ostatecznie po trzy punkty, wygrywając w końcowym rozrachunku 5:4.
Bardzo się cieszyliśmy, że wygraliśmy ten mecz, bo punkty były nam potrzebne, a zwycięstwo w takich okolicznościach lepiej smakuje. Zdobyciem pięciu bramek sprawiliśmy radość ogromnej rzeszy kibiców, którzy jeździli za nami, także do Lubina.
Czy tamten Lech cechował się walecznością? Trudno wskazać, że tylko ta drużyna potrafiła grać z wielkim zaangażowaniem. Za kadencji Franciszka Smudy także nie brakowało horrorów, które kończyły się sukcesem lub porażką. Każda drużyna, która chce zdobywać trofea, musi pokazywać charakter na boisku. Innej drogi nie ma.
W tamtym meczu byliśmy skuteczni, hat-trickiem popisał się Piotr Reiss, po bramce dołożyli Zbigniew Zakrzewski i Krzysztof Gajtkowski. Ciężar zdobywania bramek rozkładał się na kilku piłkarzy. To zawsze jest moc zespołu, jeśli siła ofensywna nie jest uzależniona od postawy na boisku jednego zawodnika.
W doliczonym czasie gry zrobiło się nerwowo, a presji nie wytrzymał Brazylijczyk Gilcimar z Zagłębia, który uderzył Mariusza Mowlika. Myślę, że była to ewidentna czerwona kartka, sędzia podjął słuszną decyzję, wyrzucając przeciwnika z boiska. Dzisiaj, przy systemie wideoweryfikacji, zapewne arbiter zachowałby się tak samo. Z pewnością gracz „Miedziowych” zasłużył na wykluczenie na kilka spotkań za to zachowanie.
Atmosfera w zespole zawsze ma pewne przełożenie na wyniki. Jeśli idzie się do klubu z przyjemnością, a nie tylko po to, żeby zarabiać pieniądze, ale można czerpać z tego radość, jest to dodatkowy bodziec do lepszej gry. Kolejorz borykał się wtedy też z problemami finansowymi, a to także scala drużynę i buduje atmosferę.
Większość zespołu była wtedy związana z Wielkopolską. Część z nas urodziła się w Poznaniu, inni pochodzili z miejscowości oddalonych o kilkadziesiąt kilometrów od miasta. Jedynie kilku piłkarzy, choćby Krzysiek Gajtkowski czy Paweł Sasin, pochodziło z innych regionów Polski, ale generalnie większość graczy była związana z klubem także emocjonalnie. W Lechu zaczęły się wtedy zmiany organizacyjne i wielu piłkarzy odeszło z klubu, choć ja jeszcze pozostałem przy Bułgarskiej przez dwa sezony.
Zredagował Wojciech Dolata
Zapisz się do newslettera