W sobotę, o godzinie 17:30, rozbrzmi pierwszy gwizdek ligowego starcia Lecha Poznań z Łódzkim Klubem Sportowym. W ramach cyklu "Jeden Klub Tysiąc Historii" wspominamy wyraźną wygraną 4:0 z sezonu 2006/07, a wspominającym jest dzisiaj Jakub Wilk, który dołożył bardzo dużą cegiełkę do tego zwycięstwa.
Początek sezonu 2006/07 był wyjątkowy, ponieważ w krótkim czasie musieliśmy zbudować jedną drużynę z dwóch innych. Ja wtedy dopiero wchodziłem do gry w Lechu i wcale nie byłem pewien, że zostanę w tym "nowym". Na moje szczęście okazało się, że pozytywnie przeszedłem selekcję trenera Smudy i zaproponowano mi nowy kontrakt. Wszystko wskazywało na to, że będę początkowo ogrywał się w rezerwach i czekał na swój moment. Miałem zdobywać doświadczenie poprzez kontakt na treningach ze starszymi zawodnikami. Jednak na obozie okazało się, że bardzo dobrze wyglądałem i grałem coraz więcej w sparingach. Zawodnicy, którzy wcześniej znali trenera Smudę mówili, że jest to dosyć zaskakujące, bo miał on zawsze dystans do młodych piłkarzy i rzadko dawał im szansę.
Jak się okazało jako jedyny "młodziak" załapałem się do osiemnastki meczowej na pierwsze ligowe spotkanie z Wisłą Płock, wszedłem w drugiej połowie i pomogłem asystami w odwróceniu niekorzystnego wyniku. To mi pomogło w wejściu do drużyny. Bardzo miło wspominam ten czas, bo kadra Lecha była bardzo mocna, a jednak udało mi się załapać do tej grupy, która grała, a nie tylko trenowała. Jednak te początki nie były takie idealne, jeżeli chodzi o wyniki. Wszystkim wydawało się, że od razu po fuzji powstanie bardzo mocna drużyna, ale niestety tak się nie da. Na całym świecie jest tak, że na budowanie drużyny potrzebny jest czas, a nie tylko jakość zawodników. Cały czas docieraliśmy się do stylu nowego zespołu. Punktowaliśmy, ale brakowało nam takiego jednego wyraźnego zwycięstwa przy Bułgarskiej.
Aż przyszedł domowy mecz z ŁKS-em, który rozpoczął się od przepięknej bramki Henrego Quinterosa. Dośrodkowanie i piękny strzał Peruwiańczyka nożycami. Był to świetny gracz ofensywny, który charakteryzował się wybitną techniką. Trener Smuda lubił takich zawodników z Ameryki Południowej. Na początku nie mógł się przestawić na europejskie granie, ale jak już się przestawił to był dla nas ogromnym wzmocnieniem. Jednak wracając do meczu z łodzianami. Na 2:0 dorzuciłem piłkę do Zbyszka Zakrzewskiego i ten głową podwyższył wynik meczu. W końcu mieliśmy mecz, w którym wyraźnie z kimś prowadziliśmy i na spokojnie czekaliśmy na końcowy gwizdek. W drugiej połowie Zaki dołożył jeszcze jedno trafienie, a ja na zakończenie odebrałem piłkę jednemu z gości, podałem do Marcina Zająca, a ten mocnym strzałem ustalił wynik na 4:0.
W tamtych czasach zdecydowanie bardziej cieszyłem się z asyst, niż z goli. Zdecydowanie więcej radości czułem jak mogłem komuś dograć idealną piłkę na zdobycie bramki. Właśnie z Marcinem Zającem bardzo dobrze się rozumiałem, bo od początku trenowaliśmy razem w parze. To był pomysł trenera Smudy, który uważał, że szybki zawodnik, a dodatkowo skrzydłowy, o wiele bardziej mnie "pociągnie", niż ktoś inny. Bardzo ceniłem sobie jego podpowiedzi i miał duży wpływ na mnie. Oczywiście wiązało to się z ogromną liczbą żartów na temat naszych nazwisk. Ciągle słyszeliśmy jakieś nawiązania do słynnej rosyjskiej bajki. Nam to w ogóle nie przeszkadzało, ale później dziennikarze to dosyć mocno podłapali i żart z szatni przerodził się w żart znany przez wszystkich.
Ten mecz z ŁKS-em, z kompletem publiczności i wygraną 4:0, najlepiej wspominam spośród wszystkich, które rozegrałem przeciwko tej drużynie. Teraz pozostaje mi życzyć powodzenia chłopakom w najbliższym ligowym starciu.
Zredagował Mateusz Jarmusz
Zapisz się do newslettera