Strzelcy bramek:
Došek (61. min, z podania Peszko)
Pitry (2. min, z podania Reissa)
WISŁA: Gubiec - Rachwał, Lerant, Belada, Iwanski (46. Sedlacek) - Michalek, Gedeon Ż, Kowalski, Geworgian - Gregorek (54. Dosek), Peszko
LECH: Kotorowski - Kikut Ż, Bosacki, Tanevski, Wojtkowiak - Zając (71. Wilk), Injać (60. Scherfchen), Murawski, Reiss (86. Dembiński), Pitry - Zakrzewski
Sędzia: Krzysztof Słupik (Tarnów)
Widzów 4,5 tys. (800 kibiców Lecha Poznań)
Nie ma najmniejszych wątpliwości, że po remisie w Płocku należy uznać, iż szklanka nie jest w połowie pełna, lecz pusta - Lech bardziej stracił dwa punkty, niż jeden zarobił. Nie tylko dlatego, że Wisła Płock to czerwona latarnia ligi, o aspiracjach bez porównania mniejszych niż "Kolejorz". Taki wniosek należy postawić także biorąc pod uwagę przebieg meczu.
A dokładniej przebieg pierwszej połowy. "Kolejorz" przeważał w niej bardzo wyraźnie, szczególnie widoczne było to w drugiej linii. Czeski trener Wisły Josef Csaplar ustawił zespół na Lecha chyba zbyt odważnie, z obroną grającą bardzo daleko od własnej bramki. Lech też skrócił pole, przez co gra toczyła się na bardzo małej przestrzeni. To była woda na młyn lepiej wyszkolonych poznaniaków. Na dodatek Lech miał na prawej stronie Marcina Zająca, którego trudno dogonić komukolwiek w lidze. A już na pewno debiutującemu w polskiej lidze Ukraińcowi ze Lwowa Lubomirowi Iwanskiemu. Wespół z Wahanem Geworgianem dawał się "objeżdżać" Zającowi niemiłosiernie i właściwie już taka piłka na prawą stronę, na dobieg wystarczała do stworzenia przewagi. "Kolejorz" stosował też umiejętnie taktykę, która doprowadzała kibiców z Płocka do szaleństwa, a u sędziów liniowych wywoływała drżenie rąk. Zbigniew Zakrzewski, Zając, Przemysław Pitry, czasem Piotr Reiss krążyli bowiem jak sępy w pobliżu defensywy Wisły i często któryś z nich zostawał na spalonym. Z premedytacją. Gdy tam kierowana była piłka, ten zawodnik oczywiście do niej nie biegł. Wystarczało mu to, że zaprzątał uwagę obrońcy. Tymczasem zza ich pleców wyskakiwali koledzy, przejmowali piłkę i wtedy dopiero nasz "spalony z wyboru" mógł dołączyć do akcji. Taki sposób wykorzystywania przepisu o spalonych wymaga od sędziów liniowych sokolego oka i refleksu. Asystenci sędziego Słupika orientowali się w tym całkiem nieźle. Lepiej niż płoccy widzowie, którzy co rusz domagali się od arbitra odgwizdania spalonego.
Według nich np. powinien być odgwizdany spalony przy golu dla Lecha. Marcin Zając stał bowiem wyraźnie za plecami płockiej defensywy. Zgoda - tyle, że tylko stał. Do piłki podanej przez Reissa nie ruszył. Zrobili to Zakrzewski i Pitry. Ten drugi - znów grający w podstawowym składzie - strzelił pierwszego ligowego gola w barwach Lecha.
A ponieważ była to dopiero 1. min 30 s meczu, wydawało się, że "Kolejorz" szybciutko rozstrzygnie spotkanie. Zwłaszcza że takich szybko i błyskotliwie rozgrywanych akcji i sytuacji miał co niemiara - co najmniej sześć bardzo dogodnych, w tym strzał Zakrzewskiego w słupek. Wisła Płock odpowiedziała jedną - Sławomir Peszko w sytuacji sam na sam podał piłkę bramkarzowi Krzysztofowi Kotorowskiemu.
Tylko 1:0 do przerwy - ale wydawało się, że nie ma siły, aby Lech tego dnia nie rozbił dużo słabszej Wisły. Tymczasem Csaplar dokonał oczywistej zmiany - zdjął Iwanskiego, wpuścił Lumira Sedlacka. Ukrócił harce lechitów po prawej stronie boiska. Druga zmiana okazała się równie ważna - na boisko wszedł czeski napastnik Tomas Dosek i został bohaterem spotkania. Najpierw zdobył gola, potem jeszcze trafił piłką w słupek. Gol padł po szybkiej akcji i dośrodkowania Sławomira Peszka - ot, z akcji typowej dla Lecha sprzed przerwy.
Z "Kolejorza" wyszła dziwna niedojrzałość. Wisła przycisnęła, ale atakowała chaotycznie, bez ładu i składu. To był raczej masowy szturm, pospolite ruszenie, a nie piłka nożna. Mimo to poznaniacy cofnęli się kurczowo, a odzyskiwane (nawet dość łatwo) piłki wybijali byle dalej do przodu. Przestała istnieć druga linia - motor napędowy poczynań Lecha przed przerwą. I to motor napędowy o potężnej mocy. Zdenerwowany naporem Wisły Lech przestał grać mądrze, a zaczął prymitywnie. Nie konstruował kontr, lecz wybijał piłkę na oślep. Smuda zdjął Dimitrije Injacia - pożytecznego w konstrukcji akcji, ale nie łatającego dziur w obronie. Przestawił Lecha na grę systemem 4-4-2 z Pitrym i Reissem (potem Jackiem Dembińskim) z przodu.
Żeby było śmieszniej, nawet wtedy miał jeszcze fantastyczne okazje bramkowe. Na określenie tej, której w 65. min nie wykorzystał Reiss, właściwie brakuje procentów. W efekcie Lech znów nie wygrał w Płocku.
"Kolejorz" zagrał w Płocku w nietypowych strojach wyjazdowych - złocisto-beżowych koszulkach i czarnych spodenkach. Na nich pojawiły się nazwiska graczy napisane błędnie z małej litery.
Spotkanie chciało obejrzeć 3 tys. kibiców Lecha Poznań. Wisła przyznała im tylko 800 biletów, choć płocki stadion świecił pustkami.
Zapisz się do newslettera