Niedawno oglądaliśmy pasjonujący mecz na szczycie Lecha z Lechią Gdańsk – na szczycie ekstraklasy ma się rozumieć. Coraz mniej kibiców pamięta natomiast o innym meczu na szczycie pomiędzy tymi dwoma klubami. Mecz także odbył się w Poznaniu (choć wówczas na stadionie na Dębcu) i zakończył się również wynikiem 1:0 dla Lecha. Na tym jednak nie koniec podobieństw. Jak pisał reporter krakowskiego Tempa, mecz toczył się w obecności 20 tysięcy widzów (w 3 lidze!), „był niezwykle emocjonujący a oba zespoły grały bardzo twardo, co stało się powodem wielu niepotrzebnych fauli”.
Tamto zwycięskie spotkanie w czerwcu 1971 pozwoliło Kolejorzowi na jedną kolejkę przed końcem sezonu ligi międzywojewódzkiej wyprzedzić w bezpośrednim pojedynku głównego rywala w walce o awans do drugiej ligi, a tydzień później - po ostatniej kolejce - pożegnać się z trzecią ligą, by po dziś dzień do niej nie powrócić. Młodszym czytelnikom wyjaśnię, że w tamtych czasach pierwsza liga była pierwszą (termin „ekstraklasa” stosowano tylko jako peryfrazę - czyli określenie zastępcze - pierwszej ligi), druga drugą, trzecia zaś nazywała się ligą międzywojewódzką i składała z czterech grup, których liderzy awansowali do drugiej ligi.
Już rok później Lech, beniaminek drugiej ligi, znalazł się w gronie 14 czołowych klubów piłkarskich naszego kraju - tyle zespołów grało wtedy w ekstraklasie. Od 1972 roku tylko raz, w roku 2000, spadł na dwa sezony do drugiej ligi i większość kibiców poniżej pięćdziesiątki ma pewnie wrażenie, że wyjąwszy te dwa sezony, Lech zawsze był w ekstraklasie.
Na początku lat siedemdziesiątych mecze niższych klas rozgrywkowych nie były pokazywane w telewizji. Kto nie chodził na stadion – ja jako dziesięciolatek nie miałem starszego brata, kolegi czy kuzyna, który by mnie zabrał na mecz - mógł śledzić losy ulubionej drużyny tylko w prasie. Polska telewizja nie transmitowała nawet finałów mistrzostw świata w 1970 roku w Meksyku.
Polacy oglądać mogli ten turniej tylko na terenach przygranicznych, gdzie docierał sygnał telewizji czechosłowackiej lub wschodnioniemieckiej. Ja niezapomniany finał Brazylia-Włochy z takimi legendami futbolu jak Pele, Jairzinho czy Riva widziałem tylko dlatego, że akurat byliśmy z rodzicami na wczasach w Świnoujściu. Wspominane do dziś mecze Górnika Zabrze z Romą i drużynami z Manchesteru w europejskich pucharach były wydarzeniami podczas których zamierało życie w całym kraju. Mecze takie nie zdarzały się co tydzień, były sportowym świętem w szarej codzienności. Dziś, gdy na wielu kanałach sportowych w telewizji oraz w Internecie zobaczyć można mecze prawie wszystkich lig i pucharów jesteśmy już trochę przesyceni futbolem.
Wróćmy jednak do sezonu 1971/72. Wielu kibiców byłoby wtedy pewnie już zadowolonych, gdyby Lechowi udało utrzymać się w drugiej lidze. W poprzednich latach trzy poznańskie kluby: Lech, Warta i Olimpia oscylowały pomiędzy drugą a trzecią ligą. Tymczasem pierwsze kolejki sezonu przyniosły dwa zwycięstwa u siebie i dwa remisy na wyjeździe, co ku zaskoczeniu wielu pozwoliło Lechowi znaleźć się na czele tabeli. Ja, dwunastolatek, stwierdziłem wówczas, że czas zobaczyć mecz ulubionej drużyny na własne oczy.
Pewnej październikowej niedzieli, gdy Lech grał kolejny mecz u siebie z Garbarnią Kraków, po niedzielnej sumie, z komżą pod pachą (znacie te słowa ?:)), zamiast udać się do domu, wsiadłem do osiemnastki i pojechałem na Dębiec. Była już dwunasta więc zdążyłem na początek drugiej części meczu.
W tamtych czasach mecze przeważnie rozgrywano w niedzielę o jedenastej. Panował wtedy taki zwyczaj, że kilka minut po rozpoczęciu drugiej połowy otwierano bramy stadionu i ci, których nie było stać na bilet mogli obejrzeć końcówkę spotkania. Na tamtym meczu Lecha z Garbarnią zrobiono tak samo, mimo że stadion był już wypełniony po brzegi.
Wraz z całkiem sporą grupką kibiców obiegłem dookoła koronę stadionu, bezskutecznie próbując znaleźć jakiekolwiek miejsce, z którego byłoby coś widać. Z pomocą przyszli nam organizatorzy meczu, którzy otworzyli bramę na boisko od strony zegara, czyli po przeciwnej stronie patrząc od wejścia i pozwolili naszej grupce stanąć za bramką w miejscu, gdzie dziś na stadionach prócz rozgrzewających się piłkarzy mogą znajdować się tylko fotoreporterzy i chłopcy do podawania piłek. Lech atakował akurat na tę bramkę i choć mecz zakończył się bezbramkowym remisem, moja pierwsza wizyta na Dębcu na prawdziwym meczu ligowym była niezapomnianym wrażeniem. Nigdy więcej nie oglądałem z tak bliska meczu na pełnym kibiców stadionie.
Na kolejne spotkania wybierałem się już z odpowiednim wyprzedzeniem – żeby znaleźć dobre miejsce, trzeba było być na stadionie co najmniej o wpół do dziesiątej, półtorej godziny przed rozpoczęciem meczu. Na rundę wiosenną, na stadion Warty - niedaleko domu, chodziłem już z kolegami z klasy. Jako że stadion na Dębcu nie mógł pomieścić tłumów chcących oglądać zmagania Lecha o pierwszą ligę, mecze rozgrywano na znacznie większym od dębieckiego obiektu stadionie Warty wówczas zwanym Stadionem 22 lipca. Spotkania decydujące o awansie do ekstraklasy oglądało tam nawet 60 tysięcy widzów.
Jan Trawiński
Zapisz się do newslettera