W dniu 97. urodzin Lecha Poznań zapraszamy na obszerny wywiad z legendą Kolejorza, Mirosławem Okońskim. Z wybitnym napastnikiem porozmawialiśmy na temat pierwszych sukcesów poznańskiego klubu, ponieważ tak się składa, że "Okoń" widział je wszystkie z boiska.
Dla każdego kibica Lecha Poznań jest pan ważną postacią, ale myślę, że niewielu z nich zdaje sobie sprawę przy jak wielu "pierwszych razach" Kolejorza był pan obecny na boisku. Pierwszym z brzegu przykładem jest debiut w europejskich pucharach, który nastąpił rok po pana przyjściu do Poznania.
- Pierwszym naszym rywalem był niemiecki MSV Duisburg. Wcześniej zdarzało nam się grać sparingi z drużynami z NRD, np. z Dynamem Berlin czy Energie Cottbus, a więc przygotowywaliśmy się do niemieckiej piłki. Jednak sam mecz z Duisburgiem nam nie wyszedł, przecież nie można tego inaczej określić skoro przegraliśmy 0:5. Jednak trzeba otwarcie powiedzieć, że mieli dobrych piłkarzy np. Kurta Jarę, który był reprezentantem swojego kraju. Poza tym pamiętajmy, że MSV dotarło aż do półfinału tamtej edycji. Po naszym powrocie polska prasa podkreślała, że nie odpadliśmy z byle kim.
Ale z tego co wiem trener Kopa miał na ten mecz dosyć nietypowy plan taktyczny?
- Trener obmyślił to w taki sposób, że do przodu przesunął defensywnych i wysokich piłkarzy, którzy mieli zbijać nam piłki. Jednak okazało się, że to był za dobry zespół na takie granie. Co mieli kontrę to od razu pachniało bramką. Wyszło, że przez te przesunięcia mieliśmy bardzo niską obronę, bo najwyżsi środkowi obrońcy pełnili rolę napastników. Ciężko było tam cokolwiek ugrać. Prawdopodobnie jak byśmy zagrali w normalnym ustawieniu to pewnie też byśmy przegrali, ale nie tak wysoko.
A jak wyglądał pierwszy mecz europejskich pucharów rozegrany w Poznaniu?
- W rewanżu chcieliśmy grać dla naszej publiczności i pokazać otwartą piłkę. Mogliśmy zagrać zachowawczo, ale nic by nam to nie dało, a więc woleliśmy bardziej widowiskowy wariant. Ostatecznie widzowie zobaczyli siedem goli, a więc raczej mieli na co popatrzeć (Lech przegrał 2:5 – red.). Po latach można powiedzieć, że było to przykre doświadczenie, ale dobrej piłki trzeba się nauczyć od innych i najpierw przyjąć porządną lekcję.
Taka lekcja pomogła w kolejnych latach?
- Z roku na rok lepiej nam się grało. Dużo dały nam też występy w Pucharze Lata i wcale nie grały tam słabe zespoły. Były tam np. IFK Goteborg, czy Admira-Wacker. Pokazywaliśmy piłkę ładną dla oka i wygrywaliśmy te mecze. Widać było, że im więcej graliśmy z zachodnimi drużynami tym bardziej nam to pomagało.
Podczas tych licznych wyjazdów na mecze pucharowe, który stadion zrobił na panu największe wrażenie?
- Liverpool i Anfield Road. Atmosfera tworzona przez angielską publiczność była niesamowita. Było to coś zupełnie innego niż w Polsce. Ale równocześnie mogę wymienić stadion w Bilbao. Jechaliśmy tam po wygranej 2:0 przy Bułgarskiej i w rewanżu przywitał nas pełen stadion ludzi, którzy wierzyli w odrobienie strat. A mieliśmy tam swoje problemy, ponieważ najpierw szybko z kontuzją zszedł Henio Miłoszewicz, a chwilę później nie wykorzystałem bardzo dogodnej sytuacji. No i oczywiście nie można zapominać o tym jak nas skrzywdzono z boiskiem. Do dzisiaj nie wiem czemu władze klubu oficjalnie nie zaprotestowały.
Co się stało?
Kiedy weszliśmy na boisko okazało się, że zostało ono porządnie zroszone, a my nie mieliśmy butów pod mokrą murawę. Kiedy chcieliśmy wrócić do szatni i zmienić korki, okazało się, że dostęp do nich jest już zamknięty i nie możemy już tego zrobić. U nas w Polsce jeszcze nie było w ogóle takiego zwyczaju, że przed meczem polewało się murawę. Dlatego od wtedy wiedzieliśmy, że na ławkę rezerwowych musimy brać ze sobą 2-3 pary butów. Zaczął się mecz i praktycznie stała tam woda, a my ślizgaliśmy się jak byśmy w ogóle nie mieli korków.
Czyli Lech musiał co chwilę uczyć się "grać" w Europie, bo ta historia idealnie pasuje do tego co wydarzyło się kilka lat później w Marsylii.
- Dokładnie. Tutaj woda, tam soczki. Co jakiś czas przekonywaliśmy się, że w europejskich pucharach rywalizujemy ze "starymi wygami". Są to małe rzeczy, ale wpływają one na wyniki końcowe. Teraz jest już wszystko inaczej. Każdy ma kilka par butów, zapasowe koszulki, a u nas tego nie było.
Chciałbym ponownie nawiązać do tych pierwszych razów. Był pan przy pierwszym finale Pucharu Polski dla Lecha, ale jako piłkarz Legii Warszawa.
- Wiele już na ten temat powiedziałem i wiele razy przepraszałem. Jednak udział w tym meczu nie był moją wolą tylko dostałem rozkaz odgórnie. Sam prosiłem władze Legii o to, żebym nie musiał występować w tym spotkaniu w Częstochowie. W ogóle w kontrakcie była klauzula, że nie będę grał przeciwko Lechowi, ale dotyczyła tylko starć ligowych. Prosiłem, ale usłyszałem „Starszy szeregowy Okoński nie będziesz nam tutaj nic mówił i w pucharze zagrasz”. Jakbym odmówił to pewnie trafiłbym do koszar. Czasy były zupełnie inne i gdyby nadal tak było to obecnie połowa składu Lecha byłaby w Legii, a nie Portugalczycy. Śląsk byłby w czubie, a Zawisza nie zrezygnowałby z sekcji piłkarskiej. Obecnie kibice nie zdają sobie do końca sprawy jak to wtedy wyglądało. W późniejszych czasach zdarzały się okrzyki pod moim adresem, miałem też wiele razy obrzucony balkon różnymi rzeczami, ale tym młodszym się nie dziwię, bo to ich rodzice są świadomi jak wyglądały tamte czasy. Przecież jak ja wróciłem do Poznania to nie odpuściłem Legii żadnego meczu. Dwa lata później dałem awans do finału Pucharu Polski po bramce na Łazienkowskiej.
No i wracając do tego finału w barwach Legii to przede wszystkim strzelił pan wtedy gola.
- Jakby mało występu to jeszcze doszła ta moja bramka…jakbym dostał dwadzieścia piłek w tym samym miejscu to nie wiem czy jeszcze raz udałoby mi się tak uderzyć. Tak samo miał Adam Topolski. Od niechcenia uderzył w samo okno. Gole były na światowym poziomie. Ja ze swojego trafienia w ogóle się nie cieszyłem. Piłkarze Legii skakali z radości, a ja nie byłem zadowolony. Przecież ta cała służba wojskowa to był jeden wielki żart. Raz za karę musiałem stać na bramie i podnosić szlaban. Dali mi do ręki karabin, a ja przecież nawet nie byłem wcześniej na żadnych ćwiczeniach. Jednak pomimo tego jak to wyglądało to cieszę się jak to się zakończyło, bo w końcu mogłem wrócić do Poznania. Przecież ilu piłkarzy dostało propozycje przejścia na zawodowstwo wojskowe i pozostania w Legii. Mieli idealne warunki, a na koniec dostali emerytury wojskowe. Ja też miałem taką propozycję i odmówiłem. Ja nawet nie wiem czy mam gdzieś medal za tamten finał. Co więcej, ja nie wiem czy od wtedy byłem chociaż raz w Częstochowie.
Dwa lata później Lech ponownie grał w finale Pucharu Polski, ale już z panem w składzie. Wtedy przyszedł czas na pierwsze zwycięstwo niebiesko-białych.
- Pokonaliśmy Pogoń 1:0 we Wrocławiu. Jak wróciłem do Kolejorza nie mieliśmy za dobrego miejsca w tabeli, ale ten sukces osłodził nieudany sezon ligowy. Trzeba przyznać, ze w tym meczu ktoś z góry się uśmiechnął do mnie, bo to ja miałem strzelać ten decydujący rzut wolny. Jednak podszedł do mnie Józiu Adamiec i powiedział, żebym zostawił piłkę. Nie był on za bardzo techniczny, a więc wiadome było, że uderzy "ile fabryka dała". Mówię „Wal, najwyżej któremuś w murze głowa odpadnie”. Stanąłem koło muru, Józiu uderzył w światło bramki, bramkarz wypluł ją przed siebie, a ja wyprzedziłem obrońców i dobiłem. Radość była niesamowita. Razem z nami było bardzo wielu kibiców. Pamiętam, że w hotelach wrocławskich zabrakło miejsc i jedzenia. Świętowanie było niesamowite, a ja cieszyłem się podwójnie, bo mogłem dać poznaniakom radość, którą w pewien sposób zabrałem wcześniej. To właśnie wtedy zacząłem zwracać dług wobec Lecha.
Kolejny rok przyniósł pierwsze mistrzostwo Polski, które patrząc na jedenaste miejsce w tabeli w poprzednim sezonie, mogło być dosyć zaskakujące. Skąd w was była taka odmiana?
- Uważam, że to zasługa trenera Wojciecha Łazarka, który oddawał bardzo dużo siebie we wszystko, co robił. Można powiedzieć, że ja nie za bardzo się z nim lubiłem i często się spieraliśmy. Oczywiście miałem swoje za uszami, ale bywało tak, że raz ja miałem rację, innym razem on. Jednak muszę po latach przyznać, że więcej racji miał trener. Wojciech Łazarek kochał piłkę. Trener potrafił zostać sam po treningu i chodząc ze szlauchem podlewał murawę na boisku. Jeżeli chciało się zostać po zajęciach i pracować z nim więcej to nigdy nie widział przeciwwskazań. Jadąc na spotkanie wyjazdowe potrafiliśmy zatrzymać się w lesie i na polanie prowadził odprawę meczową. Robił wszystko, żeby w zespole stworzyć rodzinną atmosferę. Po latach bardzo go szanuję za to ile serca oddał nam i Lechowi.
Jednak trener Łazarek już wcześniej był w zespole. Może wpływ mieliście wy jako drużyna?
- Na pewno tworzyliśmy bardzo zgrany kolektyw. Nie było żadnego podziału na młodych i starszych. Jak zaczynałem grać w Poznaniu i wracaliśmy z treningu, to nie było tak, że każdy jechał w swoją stronę, bo prawie wszyscy mieszkaliśmy na Ratajach. Po drodze można było zatrzymać się nad Wartą, posiedzieć, porozmawiać, czasem coś zjeść i wypić. Starałem się to samo wprowadzić w zespole, jak już byłem bardziej doświadczony. W szatni najważniejsza jest atmosfera, bo bardzo trudno jest zbudować drużynę z dobrych piłkarzy, którzy się nie lubią. Wtedy uważaliśmy, że jeżeli nie czulibyśmy się ze sobą dobrze poza boiskiem, to na meczach byłoby tak samo. I końcowy sukces pokazał, że mieliśmy rację.
W końcu tamten czas to wejście do zespołu tzw. "źrebaków Łazarka".
- Kofnyt, Araś ,Łukasik…strasznie się cieszyłem, że tacy zawodnicy wchodzą do drużyny. Tak samo jak ja byłem dobrze traktowany przez doświadczonych piłkarzy, czy to Kasalika, Napierałę, czy Mowlika, tak samo starałem się traktować młodszych, kiedy ja byłem już doświadczonym zawodnikiem. Myślę, że żaden z lechitów, którzy wtedy wchodzili do zespołu nie powiedziałby obecnie złego słowa na to jak był traktowany w drużynie na samym początku. Traktowałem zawsze każdego tak, jak bym siebie traktował.
O mistrzostwo Polski walczyliście do ostatniej kolejki, a po latach można powiedzieć, ze kluczem była postawa przy Bułgarskiej, ponieważ nie przegraliście na własnym stadionie i wygraliście 13 na 15 meczów. Mistrzostwo zostało jednak "przyklepane" w ostatniej kolejce, w wyjazdowym spotkaniu z Górnikiem. Na pewno nie raz słyszał pan zarzuty, że zabrzanie się wtedy Lechowi podłożyli?
- Dzisiaj można wszystko powiedzieć, a wiemy jakie czasy wtedy były. Jednak klub musiałby to zrobić za naszymi plecami, bo my nic nie wiedzieliśmy. Co więcej, po meczu dostaliśmy normalnie premie za zwycięstwo, a w przypadku podłożenia się przez zabrzan to coś jeszcze musiałoby być wypłacone dla nich.
A w trakcie samego meczu były jakiekolwiek przesłanki na to, że Górnik nie gra na 100%?
- Na boisku nie było przebacz i ja w ogóle nie czułem tego, że ktokolwiek nam odpuszcza. Spotkanie zakończyło się dwiema poważnymi kontuzjami, a więc trochę dziwne jak na "ułożony mecz". Chciałbym teraz puścić komuś to spotkanie z odtworzenia. Komuś kto go nigdy nie widział i żeby wskazał palcem gdzie są jakiekolwiek przesłanki na to, że Górnik odpuszcza. Janusz Kupcewicz zdobył dwa gole i w żadnym przypadku nie wbiegł z piłką do bramki. Oczywiście słyszałem wielokrotnie zarzuty na temat tego meczu, ale dla mnie wszystko było czyste. Nawet z tamtych czasów można wskazać spotkania, które były komedią, ale ten do nich nie należał.
Jak ten sukces, to pierwsze mistrzostwo Polski, zostało odebrane przez kibiców?
- Szaleństwo było niesamowite. W Zabrzu było z nami chyba pięć-siedem tysięcy kibiców, cała jedna strona stadionu była zajęta przez nich. Do Poznania wracaliśmy autokarem i co chwila byliśmy przez kibiców zatrzymywani. Ujechaliśmy dziesięć kilometrów i znowu postój na autografy, ściskanie i radość. Ś.P. Luluś, czyli Henryk Zakrzewicz, zatrzymał się swoją słynną "Białą Damą" i zabrał mnie do środka. Szampan lał się strumieniami. Wszyscy nie mogli się też doczekać kiedy dojadą do Poznania, ale nie mogło to nastąpić szybko, bo każda restauracja, każdy zajazd po drodze były nasze i opanowane przez kibiców Lecha. Każdy autokar był obwieszony flagami i wiwatującymi ludźmi. Niby rok wcześniej wygraliśmy Puchar Polski, ale takiego powrotu nigdy nie przeżyłem. Jak już dojechaliśmy, to na drugi dzień w Poznaniu był papież, Jan Paweł II. Na Starym Rynku i okolicznych ulicach zebrał się tłum kibiców i widać było zarówno flagi Kolejorza, jak i flagi papieskie. Było to fantastyczne przeżycie i było to coś przepięknego. Życzę każdemu piłkarzowi i każdemu kibicowi, żeby mógł coś takiego przeżyć.
W kolejnym roku zdobyliście pierwszy dublet w historii klubu. Do tamtego sezonu podchodziliście już w roli faworytów i dla was była to nowa sytuacja.
- Uwierzyliśmy w siebie. Po tych zarzutach na temat meczu z Górnikiem udowodniliśmy, że mamy swoją jakość. Zespół był idealnie zbalansowany, ponieważ byli tam zarówno ludzie od biegania i walki, jak i ci od grania w piłkę i czarowania. Graliśmy świetny futbol i dowodem na to były tłumy na naszych meczach przy Bułgarskiej. Wydaje mi się, że w tym sezonie z dubletem na Lecha chodziło najwięcej ludzi w historii klubu. Tak naprawdę 45 minut przed pierwszym gwizdkiem stadion zawsze był pełen, a wyjście z tunelu na murawę robiło ogromne wrażenie. Na niektóre mecze była specjalnie sprowadzana trybuna z Mielca i dzięki temu "podkowa" była zamknięta.
Pomimo tego, że jest pan z Koszalina to na lata związał się pan z Poznaniem.
- Poznań mi się strasznie spodobał. Uważam, że mentalność poznaniaków także jest inna niż w innych częściach kraju. A ilu piłkarzy sam namawiałem na przyjście do Poznania… np. Marka Rzepkę i Bodzia Pachelskiego z Płocka. Powiedziałem im "Tu będziecie mieli swoje życie" i do dzisiaj są tutaj z rodzinami. Piotrek Mowlik też tutaj został. Henio Miłoszewicz chciał wracać do Łodzi, a ja mu mówiłem, że z Poznania nie wyjedzie i nie wyjechał. Mnie też często pytali czy nie wracam do Koszalina. Ale przecież ja tutaj mieszkam już ponad 40 lat.. Przez tyle czasu poznałem tutaj praktycznie każdy kąt i chyba mogę o sobie mówić już jako o poznaniaku.
Ani razu nie żałował pan, że trafił do Poznania?
- Nie żałuję niczego, co zrobiłem w swoim życiu i prawdopodobnie nigdy nie będę żałował. Dotyczy to zarówno przyjścia do Poznania, jak i całej kariery. Pograłem w Polsce, pograłem w HSV, mogłem iść do Anderlechtu, ale jednak wybrałem Grecję. Równie dobrze mogłem zostać w Hamburgu, ale nie mogłem dogadać się z Magathem, który chciał żebym przyjął obywatelstwo niemieckie. Nie zgodziłem się i w jeden dzień został załatwiony transfer do AEK. Na lotnisku czekało na mnie trzy tysiące ludzi, a już w pierwszym sezonie zabrałem mistrzostwo kraju trenerowi Gmochowi. Może mogło być lepiej, ale cieszę się, że tak wyglądała moja kariera. Równocześnie miałem szczęście do braku kontuzji. Jedynie na koniec gry w piłkę dopadł mnie Piotrek Świerczewski na meczu oldbojów z Lechem. Po tym zajściu miałem jedyną "piłkarską" operację w swoim życiu. A ta druga strona medalu? Wszystkie wybryki, które zrobiłem w życiu zrobiłem za swoje. Ciągnęło mnie do wieczornych wypadów, ale przecież nie byłem w tym jedyny.
Skoro już jesteśmy przy tym temacie. Jest taka słynna anegdota o tym jak późno w nocy spotkał pana na mieście trener przeciwników i następnego dnia okazało się, że mimo wszystko wystąpił pan w meczu i wygrał go Lechowi.
- To było bodajże spotkanie sparingowe z Pogonią Szczecin, a trenował ich ś.p. Leszek Jezierski. Wydaje mi się, że graliśmy na Dębcu. Dzień wcześniej byłem w Merkurym, a nie wiedziałem, że nocuje tam Pogoń. Nagle ktoś mnie zagadnął z pytaniem czy nie przygotowuje się do jutrzejszego meczu. Okazało się, że był to Jezierski. Powiedziałem, że mam kontuzję i nie będę grał. Posiedzieliśmy sobie do późna, a rano wstałem, ogoliłem się i pojechałem na zbiórkę. Wychodzimy na rozgrzewkę, a Jezierski zdziwiony biegnie z pretensjami do mnie. Ja tylko rzuciłem, że w nocy mi przeszło i zagrałem w pierwszej połowie. Zdobyłem dwie bramki i prowadziliśmy 2:0. Szatnie na Dębcu były drewniane i wszystko było słychać co mówi się za ścianą. Siedzimy w szatni i nagle słychać, oczywiście w brzydszych słowach, "To Okoń ze mną siedzi w barze do drugiej w nocy, rano wychodzi na mecz, strzela wam dwa gole, robi z wami co chce, a wy kolacyjka, telewizorki, wypoczęci i wy nie możecie nic zrobić? To ja wolę mieć jednego Okońskiego, niż takich jedenastu". Później za każdym razem jak spotykałem trenera to mówił jedno zdanie "Gdzie oni pasują do ciebie? Na boisku zawsze robisz co chcesz i tak samo poza boiskiem". No i miał mnóstwo racji.
Wiem, że cały czas mocno interesuje się pan piłką nożną. Jako piłkarz cieszy się pan, że mógł grać w tamtych czasach czy chciałby pan spróbować swoich sił współcześnie?
- Wiadomo, że daty urodzenia nikt nikomu nie zmieni. Obecnie zupełnie inaczej wygląda sam początek przygody z piłką. Myśmy tego nie mieli. Chciałbym urodzić się później i mieć obecnie czternaście lat. Mieć te warunki treningowe, które mają obecnie zawodnicy. Jednak nie wiadomo czy jak teraz bym się urodził to miałbym ten talent co wtedy. Jakbym miał go teraz i zaczynał grać w piłkę to nie wiem, czy nie zostałbym takim Messim. Przy tej technice co ja miałem i przy tych warunkach co oni dzisiaj mają. Dzisiaj mają dywany, a my graliśmy na kartofliskach. Dzisiaj piłkarz kiedy chce to odchodzi, kiedy coś potrzebuje to to ma, potrzebuje badania i ma je tego samego dnia. My mieliśmy jednego lekarza na cały zespół, a teraz trzech masażystów, trzech lekarzy i czterech trenerów. To jest inny świat.
Gdyby zebrać wszystkich kibiców Lecha, którzy mieli przyjemność oglądać pana na boisku, czy to na Dębcu, czy przy Bułgarskiej, to myślę, że większość z nich, o ile nie wszyscy, wskazaliby na pana jako tego najważniejszego piłkarza Kolejorza i takiego na którego "chodzili na stadion". Jak po latach pan się z tym czuje?
- Muszę przyznać, że cały czas spotykam się z ludźmi, którzy mówią , że na stadion chodzili po to, żeby oglądać "perełkę". Ciągle powtarzam, że chodzili na Lecha, a nie na mnie, bo sam nigdy nie wygrałbym meczu. Ale oczywiście jest to bardzo miłe. Cieszę się, że byli ludzie którzy doceniali to jak grałem, jak kiwałem i jak strzelałem oraz cieszę się, że nadal są ci, którzy to pamiętają.
Rozmawiał Mateusz Jarmusz
Zapisz się do newslettera