Dokładnie 15 lat temu Lech Poznań w walce o fazę grupową Pucharu UEFA podejmował Austrię Wiedeń. To był magiczny wieczór przy Bułgarskiej, zwieńczony golem Rafała Murawskiego w 121. minucie. Wygrana 4:2 pozwoliła na awans i już na stałe zapisała się w historii Kolejorza. Przypominamy te wydarzenia w naszym cyklu 1klub1000historii. Poniżej rozdział z książki "Lech od kulis" autorstwa rzecznika prasowego klubu, Macieja Henszela.
Właściciel Lecha Poznań Jacek Rutkowski nazywał Franciszka Smudę reżyserem teatru dramatycznego. A najlepszą sztukę Franz wystawił 2 października 2008 roku.
Wtedy odbył się słynny rewanż z Austrią Wiedeń w kwalifikacjach fazy grupowej Pucharu UEFA. Dość powiedzieć, że tego dnia aż pięć razy z rąk do rąk przechodził awans. W końcu gospodarze rzutem na taśmę wbili w 121. minucie gola, który spowodował niesamowitą euforię. Rafał Murawski sprawił, że obcy ludzie wpadali sobie w objęcia, a redaktor Krzysztof Ratajczak wychrypiał na antenie Radia Poznań w transmisji, że "tego meczu w Poznaniu nie zapomni nikt". I wciąż legenda tej rywalizacji trwa, podsycona raz jeszcze niedawno, kiedy mistrzowie Polski AD 2022 raz jeszcze wpadli na Austrię, tym razem w grupie Ligi Konferencji Europy.
Jeśli chodzi o to, co działo się 14 lat temu, to stają mi przed oczami dwa obrazy. Pierwszy, to szefowie klubu z Wiednia, którzy w momencie, kiedy trafili na 2:3 z ich perspektywy w dogrywce uznali, że wszystko jest już rozstrzygnięte. Wstali, pokonali kilka schodów w górę i zajęli się pałaszowaniem cateringu w lożach VIP. Byli przekonani, że już nic złego nie może im się stać. Nie trzeba dodawać, jaki szok przeżyli, kiedy usłyszeli huk radości ze strony poznańskich kibiców. A może pomylili się dokładnie tak, jak Robert Lewandowski, co w swojej biografii zdradził niedawno Sławomir Peszko. Piórem redaktora Sebastiana Staszewskiego opisał, że "Lewy" po tym golu Matthiasa Hattenbergera zwątpił i wyliczał, że teraz gospodarze potrzebują aż dwóch bramek do awansu.
- Jednej. Potrzebujemy jednej! - sprostował go "Peszkin".
- Jednej?
- No tak, jednej!
Druga scena była dobre trzy godziny po spotkaniu, miejsce: pokój trenera Smudy. To była klitka bez okien pod czwartą trybuną. Pewnie maksymalnie dwa na trzy metry. Ale w tym momencie bardzo pojemna, bo można tam było naliczyć ze 30 osób, które głośno intonowały: "Auf wiedersehen, Austria, Austria, auf wiedersehen". Klasycznie do widzenia powiedzieli faktycznie swoim rywalom lechici, a właściwie powinienem napisać dosadniej - dobranoc i zgasili im światło. Mina trenera Karla Daxbachera mówiła zresztą wszystko sekundę po tym, jak "Muraś" wyrwał w ostatniej chwili awans dla Kolejorza.
Smuda miał też wcześniej ciekawą sytuację. Przybiegła do niego sekretarka.
- Panie trenerze, dzwoni do pana prezydent.
Franz był przekonany, że to prezydent miasta, czyli Ryszard Grobelny i wypalił: - To nie mógł przyjść na mecz, tylko musi dzwonić, żeby się dowiedzieć o spotkaniu.
Po minucie wróciła z informacją, że po drugiej stronie słuchawki czeka głowa państwa, czyli śp. Lech Kaczyński, który półtora roku później zginął w katastrofie rządowego samolotu Tu-154 w Smoleńsku.
- Powiedział do mnie: "Panie trenerze, myśmy się piłką za bardzo nie interesowali, ale ten mecz przyciągnął naszą całą rodzinę przed telewizor i emocje mieliśmy niesamowite". Dodał też, że w tym bagnie, które ogarnęło polską piłkę, Lech jest precedensem - tak relacjonował to w większym gronie zadowolony szkoleniowiec, który potem przeszedł też przez fazę grupową. Po wygranej w ostatniej kolejce z Feyenoordem Rotterdam (1:0) na wyjeździe i powrocie samolotem do Poznania, na lotnisku Ławica kibice wzięli go na ręce i zanieśli w ten sposób do autokaru.
Zapisz się do newslettera