Debiutancki sezon w drugiej lidze został zwieńczony przez zespół rezerw Lecha Poznań realizacją wielu celów, zarówno tych indywidualnych, zespołowych i sportowych. Po okrzepnięciu na szczeblu centralnym Kolejorz chce w przyszłym sezonie stawiać kolejne kroki, jeśli chodzi o proces szkolenia. O tym, co za nami, ale i nowych wyzwaniach stojącymi przed drużyną opowiedział nam trener tej ekipy, Rafał Ulatowski. Zapraszamy na pierwszą część rozmowy!
Po raz drugi z rzędu kończycie sezon realizacją celu sportowego. Rok temu był to awans do drugiej ligi, teraz stanowiło go utrzymanie w niej. Czy oba te osiągnięcia można jakkolwiek ze sobą zestawić?
- Zacząłbym od tego, że utrzymaliśmy się w lidze, która nigdy wcześniej nie miała takiego przebiegu. Trwała niemal dokładnie rok, przedzielił ją okres pandemii, a po wznowieniu zagraliśmy dwanaście spotkań. Naszym meczom zawsze towarzyszyły emocje, czasami pozytywne, czasami negatywne, jeszcze kiedy indziej była to niepewność. Szczególnie determinowała ona nasze poczynania w marcu, kwietniu i maju, kiedy wciąż nie wiedzieliśmy, jak to się skończy. Oprócz tego za nami sezon na pewno bezprecedensowy pod względem liczby punktów potrzebnej do utrzymania. Zdobyliśmy ich o sześć więcej niż potrzeba było w minionych latach w najcięższych przypadkach do osiągnięcia tego celu, a mimo to musieliśmy się denerwować do końca.
To męczyło trochę zawodników? Sami dokonywali - w skali beniaminka oczywiście - rzeczy sporych, pokonując GKS Katowice w ostatnich sekundach czy ogrywając w dziesięciu Znicz Pruszków na wyjeździe, ale nie dawało to wytchnienia, bo rywale punktowali w niesamowitych okolicznościach.
- To też właśnie rodziło niepewność, która nigdy nie jest dobrym doradcą. Co innego wierzyć, w to co sam robisz, bo w to nie zwątpiliśmy ani na moment. Kiedy jednak wygrywasz mecz, ale po jego zakończeniu widzisz, że wszyscy bezpośredni rywale również odnieśli zwycięstwa, ta satysfakcja staje się mocno przytłumiona. A nie mówimy tu o pojedynczej sytuacji, a praktycznie całym okresie po restarcie. Naszym celem pozostawało to, żeby grać w drugiej lidze w kolejnym sezonie, sami zobaczyliśmy, że to o wiele lepsze dla rozwoju młodych zawodników.
Wpływ na to miała nie tylko klasa sportowa rywali, ale też nowe dla nich doświadczenie? W końcu po raz pierwszy przyszło im walczyć o utrzymanie, we wcześniejszych kategoriach wiekowych raczej bili się o mistrzostwo czy co najmniej medale. To dodatkowy pozytyw tych rozgrywek?
- Oczywiście, że pozytyw, ale rozmawiamy niedługo po meczu z Błękitnymi Stargard, podczas którego straciliśmy trzy gole w osiem minut i to nieco położyło cień na naszej radości po końcowym gwizdku. Staramy się więc patrzeć generalnie na zeszły sezon przez pryzmat utrzymania, które było pewnym sukcesem, ale cały czas każdy z nas ma to ostatnie spotkanie w pamięci. Obrona, która przecież w tych decydujących starciach stanowiła naszą silną broń, tym razem dała zaskoczyć się trzy razy. Nad tym wszystkim będziemy musieli się pochylić.
Wyniki naszej drużyny są postrzegane pod dwoma kątami. Można skupić się tylko na wyniku sportowym i nie interesować się niczym innym. To drugie spojrzenie uwzględnia wszystkie inne kwestie. Jesteśmy jedynym zespołem piłkarskim w Polsce, w którym podczas jednego sezonu zagrało ponad pięćdziesięciu zawodników. W tym trzech bramkarzy i trzynastu stoperów, którzy stworzyli ponad dwadzieścia różnych konfiguracji na środku obrony. Dzieje się tak ze względów szkoleniowych, bo i spodziewamy się zejść z pierwszego zespołu, ale i z nadzieją patrzymy na wejścia graczy z juniorskich ekip. Szukamy optymalnych rozwiązań, chcemy żeby każdy otrzymał odpowiednią pulę minut. Dzięki determinacji chłopaków, także tych z dalszego rzędu, że żaden z nich nie spuszczał głowy, gdy nie grał, udało się zrealizować cel. Bo oni na drugi dzień po tym, gdy nie znajdowali się nawet w kadrze meczowej, wychodzili na trening i walczyli o miejsce w "dwudziestce" na kolejne spotkanie.
To nie może być łatwe, żeby znaleźć motywację do takiej walki, gdy z racji na umiejscowienie rezerw w klubowej hierarchii piłkarz musi oddać to miejsce w składzie czy nawet kadrze meczowej z powodu zejść z pierwszego zespołu.
- Naszą rolą jako sztabu było również to, żeby ci spoza kadry meczowej czuli się potrzebni. Wiedzieliśmy, że każdy z nich będzie szczególnie ważny w dalszej części sezonu. Nie zawsze te zejścia młodych zawodników z "jedynki" były tak liczne, nie zawsze wszystkim dopisywało zdrowie, czasem łapaliśmy za dużo kartek. I to właśnie ci piłkarze potwierdzili, że zależy nam na tym celu jak reszcie. Możemy myśleć tu o Kubie Białczyku, Łukaszu Szramowskim, Tomku Kaczmarku, ale i wielu innych, których codziennie mieliśmy na treningach we Wronkach.
Dodatkową rolę w kontekście umotywowania w trudnych momentach młodszych zawodników odgrywało tych trzech najbardziej doświadczonych piłkarzy, Grzegorz Wojtkowiak, Łukasz Radliński i Artur Marciniak?
- Wiedzieli, w którym momencie przycisnąć zespół, kiedy odpuścić, kiedy mocnym słowem coś przekazać, a kiedy pochwalić. To dla mnie ważne, że trzon tych doświadczonych dawał wsparcie pozostałym, kierował nimi też w czasie meczów. Cieszymy się, że będą z nami na przyszły sezon, bo widzimy nie tylko ich klasę sportową, ale i aspekt wychowawczy.
W trzeciej lidze wystarczył sam Dariusz Dudka, w drugiej potrzeba było już trzech takich zawodników?
- Nie zapominajmy o Krzyśku Kołodzieju, który potrafił zawsze coś pozytywnego zrobić z przodu, gdy nie wiedzieliśmy, co zrobić z piłką. Darek gasił pożary z tyłu, ale w ofensywie też mieliśmy zawsze na kogo liczyć. Tym razem zespół zbudowaliśmy tak, że wszystkie doświadczone akcenty odpowiadają głównie za obronę i budowanie gry. Artur Marciniak z reguły na "szóstce", Grzesiek jako kapitan drużyny na stoperze, a w bramce "Radziu", tak bezcenny dla nas w awaryjnych sytuacjach, w tym w końcówce sezonu.
Przed jego rozpoczęciem z kolei patrząc całościowo na projekt, jakim są rezerwy Lecha Poznań, wiele obiecywaliśmy sobie pod kątem debiutantów na szczeblu centralnym. Ostatecznie było ich dwudziestu pięciu, nie było w sztabie myśli, że skoro walka na utrzymanie odbywa się już dosłownie na noże, to może warto zrezygnować chociaż z części eksperymentów?
- Inaczej podchodziliśmy do tego sezonu, niż do wcześniejszych. Zdawaliśmy sobie sprawę, że trzecią ligę wygraliśmy umiejętnościami i samą chęcią gry, byliśmy po prostu lepszymi piłkarzami od rywali. Mimo to - już w tych rozgrywkach - po 37 sekundach pierwszego meczu na Olimpii Elbląg zostaliśmy sprowadzeni na ziemię. Zaczynaliśmy od środka podaniem do przodu, a gola straciliśmy po rzucie rożnym. Łatwo daliśmy przeciwnikowi odebrać piłkę, wywalczyć stały fragment, wygrać pozycję w polu karnym i zdobyć bramkę. Przegraliśmy wtedy 0:4 i nagle wszyscy mieliśmy o czym myśleć. A przecież wtedy u nas zagrali Dejewski, Skrzypczak, Moder, Kamiński czy Szymczak, którzy przecież odgrywają teraz po części znaczące rolę w pierwszym zespole. A przecież w drugiej kolejce pojechaliśmy na wyjazd do Łęcznej, która ostatecznie okazała się najlepsza w całej lidze, więc czasu do namysłu brakowało.
Patrząc na te rozgrywki przekrojowo, dużo było w waszych poczynaniach tej jeszcze juniorskiej gry?
- Bardzo dużo, towarzyszyła nam ona jeszcze przecież w ostatnim meczu. To są rzeczy, które ciężko wyplenić, w końcu sami czerpiemy większości z tych zawodników, którzy jeszcze sezon czy najpóźniej dwa temu występowali w Centralnej Lidze Juniorów. A zdarzało nam się i korzystać z takich, którzy przez pandemię rozegrali na tym poziomie przez zaledwie pół roku. My z tych dzieciaków tworzymy mężczyzn, którzy rywalizują na szczeblu krajowym. To nie jest głęboka woda, to jest ocean, bo oni nie tylko mają tu się starać pokazywać z dobrej strony, oni mają tu wygrywać mecze. Takie są oczekiwania, że popełnią jak najmniej błędów, że będą wygrywać pojedynki, natomiast na to wszystko potrzeba czasu. Podczas treningów przyspieszamy ich dojrzewanie najszybciej jak można, ale najlepszą nauką dla nich będzie to, kiedy dadzą się przepchnąć przez dwa razy starszego piłkarza, przegrają z nim walkę o piłkę, dadzą się minąć, okażą się od niego po prostu słabsi w danym momencie. Dla przykładu gramy z Widzewem, a niektórzy nasi obrońcy mierzą się z Marcinem Robakiem, który jest dłużej piłkarzem, niż oni chodzą po świecie. Z jednej strony fantastyczne wspomnienie, ale przede wszystkim nauka.
Taką nauką też musiała być jesienna seria sześciu meczów bez wygranej. Jak udało wam się sprawić, że ci sami zawodnicy po skończeniu tej negatywnej passy rozpoczęli kolejną, tym razem odmienną, bo dwunastu spotkań bez porażki?
- Pamiętajmy, że z tych sześciu meczów tylko jeden nam kompletnie nie wyszedł, z Górnikiem Polkowice u siebie. W pięciu pozostałych graliśmy jak równy z równym, te porażki nigdy nie były wysokie. Jako doświadczony trener też wiedziałem, jak zachować się w tych trudnych momentach. Przysłowiowe wyciąganie wniosków to jedno, ważniejsze jednak wtedy jest po prostu wsparcie młodego zawodnika, który pierwszy raz się z czymś takim spotyka. Wcześniej śrubujesz serie samych wygranych, a teraz jest całkiem odwrotnie. Bazowaliśmy na optymizmie i przekonaniu, że każdy zespół ma gorsze chwile, że wyjdziemy ze swoich opresji.
To też stanowiło najlepsze potwierdzenie tego, czego wszyscy spodziewaliśmy się po tym młodym zespole? Że jego forma będzie falować, a o regularność może być ciężko?
- I to nie jest tak, że nagle zmieniliśmy podejście do treningu, zaczęliśmy robić coś innego, odwróciliśmy wszystko o 180 stopni. Mamy swój utarty schemat działania i zachowaliśmy konsekwencję. Nie płakaliśmy po porażkach, nie było hurraoptymizmu po zwycięstwach. Nasz cel to koniec ligi, wtedy przyjdzie czas na radość - tak podchodziliśmy do tematu.
Rozmawiał Adrian Gałuszka
Zapisz się do newslettera